O jaki deszcz modlą się górale? Czyli o co chodzi z tą suszą?
W mediach sporo mówi się o suszy (choć nie wszystkie informacje o niej są prawdziwe). Czy mamy na nią wpływ i jak z nią walczyć?
Cóż, według niektórych pogoda w górach zmienia się z minuty na minutę. Wierzą w to głównie ci, którzy w górach byli najwyżej kilka razy w życiu, ale skupmy się na czym innym. Czy możliwe jest więc, by w górach przez 4 miesiące nie spadł deszcz? Do tego dojdziemy, ale…
Zacznijmy od początku. Z góry uprzedzam, że jeśli ktoś ma pewne wątpliwości, to na końcu wyjaśniam o co chodzi. W 1992 roku pojawiła się pierwsza susza, którą jako 9-latek zanotowałem, bo człowiek interesował się powoli też tym, co się dzieje wokoło, a już nie tylko zabawkami. Nie trwała długo, ale słyszałem o niej w wiadomościach w TV. Babcia, u której w tym okresie mieszkaliśmy, martwiła się. Mieszkaliśmy w domu na stoku – w starej góralskiej chałupie, krytej gontem (syndziołami), ale już wtedy dodatkowo pokrytym papą, bo przeciekał. I niemiłosiernie skrzypiał, jak się wchodziło na dach. Poniżej możemy zobaczyć widok z kuchennego okna u babci.
Część dzieciństwa spędziłem właśnie tam. Mieliśmy bieżącą wodę pitną – ze studni w lesie, położonej przy jednym z pasionków babci, wyżej niż dom i woda spływała grawitacyjnie sama. Przy pasionku, bo babcia, prosta beskidzka góralka, miała gospodarstwo, więc miała też kilka pasionków dla krów. Babcia nazywała mnie Danusiem. W okolicy było tylko kilka domów – starych i drewnianych, wszystkie na stoku, na tej samej polanie. Wszystkie na kamiennym fundamencie (bez betonu). Dom babci miał piwnicę z kamiennym łukowym sklepieniem. Wchodziło się do niej z sieni przez klapę w podłodze i po kamiennych schodach. Przez piwnicę przepływał mały ciek wodny, który wypływał spod ściany, znikał pod następną i pojawiał się ponownie na zewnątrz domu. Zatem mamy chałupę, obok kamienny chlew z drewnianą stodołą nad nim, gajno i drzewnię (drewutnię). I dwie studnie – jedna w lesie, z której woda płynęła do kranu, druga mniejsza obok domu. Ta druga to był płytki dołek obmurowany kamieniem. Miał niecałe pół metra głębokości, a poziom wody był taki, że można było wstawić wiadro na stojąco i woda nie wlewała się do środka. O to zresztą chodziło, bo w studni tej babcia przechowywała wiadra z mlekiem, żeby nie skisło (a czasem niektórzy chłodzili tam piwo). Studnia miała spadzisty daszek i drzwiczki, a rosnąca obok grusza i czarny bez zapewniały studni cień. Ze studni tej wychodziła drewniana rynna (widać ją na zdjęciu „z okna” po lewej stronie), którą płynęła woda do żłobu – krowy wracające z wypasu piły z niego (kawałek żłobu jest widoczny na zdjęciu „z okna” za postacią). Woda ze żłobu zasilała z kolei mały staw poniżej (za stołem), bo babcia miała także kaczki i gęsi. Podobnie jak babcia – wszyscy sąsiedzi mieli swoje studnie, a studnia jednych sąsiadów mieszkających nieco niżej – była obok tej studni-chłodni.
Do babci wprowadziliśmy się gdy miałem 8 lat, w 1991 roku. W okolicy była nas szóstka dzieci i wiele czasu spędzaliśmy w lesie. No, powiedzmy że siódemka, ale starszy o kilka lat dalszy kuzyn nie spędzał z nami czasu. Latem kąpaliśmy się w zimnym potoku – tak dosłownie zimnym, bo woda źródlana ma trochę inną temperaturę niż woda w jeziorach mazurskich latem. Kąpaliśmy się na małej polance, kilkaset metrów od źródeł, pod zbiegiem dwóch mniejszych potoczków. I dobrze, bo przynajmniej było tam słońce niemal do wieczora. Obok miejsca, w którym się kąpaliśmy było też mokradło (młaka). Podglądaliśmy tam traszki i kumaki, były też żaby. Nie robiliśmy im krzywdy, choć czasem braliśmy je do rąk. No i zbieraliśmy tam rydze. Pod źródłem jednego z tych potoków miały wodopój leśne zwierzęta – prowadziła do niego ścieżka wydeptana przez jelenie. Nocami można było usłyszeć sowy (kuwiki) za oknem. W czerwcu i lipcu obok domu latało mnóstwo świetlików, które wychodziliśmy oglądać gdy się ściemniało. Świetliki nazywaliśmy po góralsku janiczkami lub jóniczkami. Janiczek to także małe światełko – były nimi światła z dwóch domów w oddali. Były to jedyne światła widoczne z naszej łąki, a znajdowały się na przeciwległym stoku w odległości ok. 2 km. W lesie mieliśmy 4 miejscówki do zabawy, tzw. domki. A oprócz nich jedną na gruszy obok domu, trzy na gromadnicach (a właściwie: grómadnicach, bo górale, przynajmniej ci posługujący się prawdziwą gwarą, odróżniają „u” od „ó” w mowie. A dla współczesnego Polaka prawdziwe „ó” brzmi to jak „dziwne o”, jak mi kiedyś powiedział współpracownik z Wielkopolski). Gromadnice to usypiska kamieni na miedzach, których było kilka w okolicy. A 1,5 km od domu była pętla autobusowa, obok której znajdował się naturalny staw – liczyliśmy tam (a przynajmniej ja liczyłem) żaby czekając na autobus do szkoły. Wiosną, w sumie już prawie latem 1993 roku ciocia przyniosła do babci nieco poturbowaną sarenkę, którą uratowała przed psami idąc popuścić krowy. Miała najwyżej dwa dni i resztki pępowiny. Sarenkę nazwano Kora. Gdy dorastała, zaczęła wychodzić do lasu i spędzać tam coraz więcej czasu. Z czasem zaczęła zostawać na noc w lesie, ale codziennie rano przychodziła do babci. Następnego lata Kora nagle przestała przychodzić. Babcia podejrzewała, że spotkało ją najgorsze. Po ok. 3 tygodniach Kora nagle się pojawiła, ale od tego czasu bała się mężczyzn i nie podchodziła nawet do babci, gdy w pobliżu stał mężczyzna. A w kolejnych latach Kora przychodziła do domu z partnerem i z małymi sarenkami. Partner (sarnik) trzymał się jednak na dystans i często się denerwował, gdy Kora zbliżała się do człowieka. Będąc kiedyś u cioci, mieszkającej na podobnej łące ok. 3-4 km od babci, przyszła sarenka z dwójką młodych – Basia, osierocona sarenka wychowana przez ciocię. Basia, w przeciwieństwie do Kory, pewnego dnia poszła do lasu i już nie przychodziła. Ale pojawiła się nagle z dwójką młodych. Pokazała dzieci i po chwili odeszła z nimi do lasu. Nie podeszła jednak pod sam dom widząc obcych. A Kora przychodziła do końca swojego życia do babci. Przeżyła 8 lat.
Ale oprócz zabaw, każdy miał też obowiązki w gospodarstwie. W wakacje trzeba było zbierać stonkę ziemniaczaną (to się chyba nigdy nie kończyło), pomagać babci nakopać ziemniaków i jarzyn, latem nazbierać grzybów, czy nawet ziół, i to co mniej lubiłem, bo mnie nudziło – nazbierać borówek, których latem jedliśmy dużo, a do tego babcia robiła z nich dużo przetworów. No a smaku babcinych placków z borówkami nigdy nie zapomnę. No i jeszcze zbieranie ostrężyn (jeżyn). Zresztą zanim się przeprowadziliśmy to i tak latem jeździło się do babci specjalnie na borówki, bo w pobliżu naszego ówczesnego domu nie było większych borowin, więc jechało się do babci, albo do wspomnianej ciotki od sarenki Basi. Gdy tak siedzieliśmy w krzaczkach czarnej borówki (borowinie) zwykle towarzyszyły nam dwa małe kundle babci: Dżeki i Tina, oraz sarenka Kora, która nagle wychodziła z lasu. Gdy Kora wracała do lasu to Dżeki i Tina czasem szły za nią, ale po kilku minutach wracały same. Turyści, którzy czasem przechodzili obok (przez żłabinę) nieraz byli zaskoczeni widokiem sarenki siedzącej lub chodzącej obok nas. Dającej się przytulić. No i próbowali jej zrobić zdjęcie, choć obcym nie pozwalała podejść do siebie. Ze żlabiny prowadziła droga do pojedynczego domu, na śródleśnej polance, w którym mieszkał dalszy wujek z rodziną. Wujek stracił nogę w wyniku potrącenia przez motocykl, ale nie przeszkadzało mu to być sprawnym grzybiarzem – zawsze podziwiałem jego zwinne poruszanie się o kulach po lasach pomiędzy skałami i gęstwinami, bo czasem chodziłem z nim na grzyby. Zresztą nie byłem jedynym zaskoczonym sprawnością jego poruszania się po lesie. W bukowym lesie zaczynającym się nad jednym z pasionków babci rosło dużo borowików, w tym bukowioków – czyli borowików usiatkowanych, nie odróżnianych przez niektórych od borowików szlachetnych, więc i jedne i drugie nazywają prawdziwkami. W tym samym lesie zbieraliśmy biyle i gołąbki. Trzeba było uważać, żeby nie pomylić biyla z podobnym górolem. Potem biyle i gołąbki smażyliśmy na blasze pieca. Biyle trzeba było docisnąć garnuszkiem podczas smażenia, żeby wyszło z nich mleczko. Biyl to po pańsku mleczaj biel, a górol to mleczaj chrząstka. Obowiązkiem było też zajście do sklepu co kilka dni, do którego było 2 km przez las, więc była to i wyprawa, i atrakcja – często szliśmy gromadką, albo dla towarzystwa, albo na wspólne zakupy. Jak wystarczyło pieniędzy, to mogliśmy sobie kupić lody w kubkach – zwykle Alf lub jakieś inne, których nazwy nie pamiętam. Gdy w babcinym lesie trzeba było wyciąć kilka buków, to zanosiliśmy chłopom obiad do lasu. Trzeba było przy tym zachować ostrożność i nie podchodzić gdy cieli, tylko poczekać aż drzewo poleci i dopiero potem podejść z obiadem. Padający buk robi przy tym sporo hałasu i czasem było słychać obok domu, że ścięli buka. Świerki i jodły (jedle) nie robią tyle hałasu. Wielu mężczyzn dorabiało wtedy przy okorowywaniu drewna dla Lasów Państwowych i co kilka dni z samego rana szli do pracy na plac odkładczy, m.i. wspomniany wujek bez nogi. Zarabiali na tym dobre pieniądze. Czasem na babcine wchodzili borówczorze – przyjezdni z wiadrami, którzy przychodzili zebrać borówki z babcinego, więc trzeba było pilnować i patrolować newralgiczne miejsca w sezonie na czarne borówki – zwłaszcza w żłabinie, przez którą przechodziła droga. Gdy pomimo naszych uwag nie chcieli odejść – wracało się po kogoś dorosłego i dużego psa – Nespora. W jednym przypadku zdarzyło się, że borówczorze byli wręcz agresywni i obelżywi dla babci i doszło do tego, że Nespor okazał się bardzo potrzebny by natręci zechcieli opuścić prywatny teren. Na odchodne powiedzieli babci, że ma dużo dzieci. Chyba mieli na myśli mnie, brata i kuzyna, bo byliśmy w trójkę z babcią wtedy. Na turystów, którzy tamtędy przechodzili akurat bardzo rzadko – przymykaliśmy oko, bo i tak zaraz pójdą jak skosztują jagód, jak oni to nazywali po swojemu, czyli „po pańsku”.
Latem przyjeżdżali ze swoimi rodzinami dwaj górnicy ze Śląska. Jedni spali u babci, drudzy u ciotki, a zdarzało się, że spali na sianie w stodole. Lub gdy brakowało łóżek przy jakiejś rodzinnej imprezie, to ktoś szedł spać na siano. No – ja nie szedłem… Na noc wszystkie psy były spuszczane z łańcuchów, a Nespor wychodził często wieczorem, sam albo z ciocią, przed moją mamę na pętlę autobusową, skąd jeszcze było 1,5 km wędrówki w górę. Albo przed ciotkę wracającą wczesnym rankiem pieszo od pętli z pracy w piekarni. Bo samochodu nie było w okolicy żadnego. Prawie wszyscy za to mieli samorobne pojazdy (capki) do prac w polu i zwózki drewna z lasu. W okolicy był tylko jeden telefon – „u gojnego” (czyli leśniczego, który co prawda wtedy już nie żył, no ale telefon w domu pozostał). No, niezupełnie jeden – bo u babci na lodówce stały dwa aparaty. Z jednego można było zadzwonić tylko do gojnego, a z drugiego tylko do wujka bez nogi. Pełniło to głównie rolę umawiania się na kawę, a także w sytuacji awaryjnej dzwoniło się do gojnego, żeby stamtąd zadzwonili np. po karetkę, co przyspieszało wezwanie pomocy. Potem ludzie w górach zaopatrywali się w radia CB, które na zasadzie kontaktowania się z kimś, kto miał w domu telefon, czasem jeszcze poprzez pośrednią osobę – uratowały niejednemu życie pozwalając wezwać pogotowie itp.
Nie wspomnę już o tym, że trzeba było pomagać przy sadzeniu i wykopkach. A gdy miałem 10 lat babcia pozwoliła mi wypasać krowy na śródleśnych pasionkach: w żłabinie i między zopasami (tam mieliśmy studnię). Najpierw były to matka Bela i córka Smerfetka, a potem tylko Smerfetka, bo Bela trafiła do innego gospodarza. Towarzyszyła nam koza Freza, która bardzo lubiła towarzystwo Smerfetki i chodziła wszędzie tam, gdzie szła Smerfetka. Gdy miałem 12 lat Freza swoją chęć towarzyszenia Smerfetce przypłaciła życiem w wyniku nieszczęśliwego wypadku, gdy Smerfetka urwała łańcuch i poszła sama się paść kawałek dalej. Szczegółów nie będę tutaj opisywał, po prostu pomoc Frezie nadeszła za późno… Smerfetka reagowała na imię i w takiej sytuacji przybiegała, gdy ją babcia wołała. Ale musiała ją wołać babcia. No wołanie babci zawsze najpierw zaryczała raz lub dwa, a dopiero potem biegła w jej kierunku.
Zdarzało się, że lis (liszka) lub jastrząb zapuścił się na babcine kury, ale było po prostu elementem życia w tamtej okolicy. A ja z racji mojej alergii na pyłki nie mogłem uczestniczyć przy zwożeniu siana i zboża i przy młóceniu (ani spać w sianie). W znoszenie siana byli zaangażowani wszyscy, i na zbitych w tym celu drabinkowych noszach znosili siano wysuszone w tzw. (ł)orstwiach (po pańsku zwanymi chyba suszakami). Albo znosili nawet w dzichtach (płachtach) na plecach. Czasem babcia brała dzichtę i szła do lasu. Wracała z suchymi bukowymi liśćmi i paprociami, które wrzucała do gajna. Potem służyło to na ściele dla krów i babucia (prosiaka). Co roku babcia kupowała na targu prosiacko i odchowywała. U babci nic się nie marnowało – wszelkie niedojedzone pozostałości trafiały do zwierząt. Piliśmy dużo świeżego mleka, ciepłego, bo prosto od krowy – różniło się w smaku od poszczególnej krowy i dnia – czasem było gorzkawe. Co rano, po śniadaniu i po odbyciu (obrządku) zwierząt, w kuchni wyła wirówka do mleka. A zamiast jogurtów, których w sklepach jeszcze za bardzo nie było, piliśmy kiszkę, czyli zsiadłe mleko. W chlewie gnieździły jaskółki, które za dnia kursowały po muchy, a wieczorami całą rodziną siedziały w gnieździe. Często byliśmy przy dojeniu wieczorami i babcia lub ktoś inny zwracał uwagę, by nie zachowywać się głośno żeby nie stresować jaskółek, zwłaszcza że miały gniazdo na legarze nad naszymi głowami. U gojnego, a właściwie u jego syna i synowej, były dwa małe kampingi ponad domem. Zwykle stały puste, ale do jednego przyjeżdżało co roku na wakacje starsze małżeństwo, które czasami przychodziło do babci na kawę, albo babcia do nich. A do drugiego, który przeważnie stał pusty nawet przez wakacje, zaczęło przyjeżdżać młode małżeństwo z dwójką dzieci. Nie jestem pewien, ale może spokrewnione z tym starszym. Bela – starsza krowa babci, szykowała się do porodu. Natura działała sama, a wujek, ten bez nogi, spóźniał się. Babcia była zdenerwowana, bo nie było za dnia nikogo dorosłego w domu, poza prababcią, która miała wtedy ukończone 90 lat. Zauważyła jednak przechodzącego przez łąkę młodszego pana z kampingów. Podbiegła i zaskoczyła go pytaniem: czy pomagał kiedyś przy wycielaniu krowy? Jako mieszkaniec miasta odparł, że nie pomagał, ale jak mu powie co ma robić to pomoże. I spisał się dobrze – odebrał poród zanim nadszedł spóźniony wujek.
A jakże piękne niebo było w nocy u babci. Nie zakłócało je żadne światło praktycznie, bo tych kilka domów oddalonych od siebie, brak latarni ulicznych i dwa janiczki w oddali nie przeszkadzały. I niebo było piękne, bo widziało się masę gwiazd, a Drogę Mleczną tak wyraźnie. Latem nocowaliśmy czasem w namiocie pod domem babci lub wujka bez nogi na sąsiedniej łące i patrzyłem w niebo. Czasem od zachodu rozświetlała je na moment pomarańczowa łuna, gdzieś za górami na horyzoncie, za majestatyczną Czantorią, która wg lokalnych góralskich legend jest górą śpiących rycerzy, podobnie jak Giewont. A Czantor miał być jednym z nich. To wielki piec huty w Trzeńcu na Zaolziu dawał znać o swoim istnieniu.
Zanim trafiłem do babci mieszkałem w sąsiedniej miejscowości, gdzie spędziłem pierwsze 8 lat życia. Tu było nieco mniej dziko koło domu: mieszkaliśmy razem z dziadkami w dość zaludnionej dolinie, wzdłuż której kursowały autobusy, była szkoła podstawowa i przedszkole (drewniane, w przerobionej starej góralskiej chałupie). Przedszkole w niej funkcjonowało już przed II wojną światową.
W okolicy także był jeden telefon u dalszego wujostwa. Nie mieliśmy prawdziwego lasu zaraz za domem. Był tylko zagajnik, a do prawdziwego lasu trzeba było trochę podejść. W czerwcu i w lipcu w ogrodzie także latały świetliki. Nie tak tłumnie jak u babci, ale też nie było ich mało. Do dziś zresztą latają. A tutejsza okolica także była rolnicza i rolnictwo stanowiło bardzo ważny element lokalnej gospodarki. I siłą rzeczy tutaj też zetknąłem się z gospodarstwem, ale z racji wieku pomagałem przy nim mniej, chociaż zbieranie stonki ziemniaczanej było mi znane od wczesnych lat. No i także wspomniana alergia ograniczała udział przy niektórych pracach, a jak zajeżdżała młóckarnia, to nie mogłem wychodzić z domu, a nawet trafiałem na ten czas do babci albo ciotki. Tutaj swoje pole mieliśmy kilkaset metrów od domu, a chlew służył trzem rodzinom, spadkobiercom moich pradziadków. W sezonie wypasowym codziennie rano ciotka zza ściany wyprowadzała krowę, pędząc ją kawałek ulicą. Wieczorem brało się bańkę na mleko i szło do ciotki. Umiałem rozpoznawać rośliny uprawiane na zagonach, a większość jarzyn i warzyw mieliśmy z własnego ogrodu. Mieliśmy w ogrodzie nawet cieplarnię, ale potem dziadek ją rozebrał. Zimą piwnica była pełna ziemniaków i innych warzyw i jarzyn czy jabłek. No i oczywiście przetworów. Stała w niej beczka z kiszoną kapustą. Za naszym płotem, na stoku zaczynającym się za nim, wypasano owce. Stok był podzielony na kilka pasionków tzw. zorembą (rodzaj płotu). Dziadek albo tata kosili ogród kosą, bo hałasujących kosiar nie było. Świeżo skoszoną trawę (trawę, a nie sieczkę i błoto) dostawały króliki, których mieliśmy sporo. Często też króliki pasły się w ogrodzie w przenośnych zagródkach (koszorkach). Podczas prac w polu spotykali się sąsiedzi (często pomagając innym sąsiadom, a potem szło się odrobić pomoc na pole kogoś innego). Starsze kobiety potrafiły jeszcze podśpiewywać do ludzi na sąsiednim polu (helokać). Po wspólnych pracach w polu często było wspólne ognisko, albo wspólny posiłek – np. wynosiło się stoły przed dom i zasiadali wszyscy. Od starszego pokolenia można było usłyszeć wtedy jeszcze góralskie pieśni podczas takich ognisk, a starszych ludzi grzebano w góralskich strojach. Trudno nie odnieść mi dziś wrażenia, że ludzie byli wtedy dla siebie lepsi i bardziej zżyci ze sobą. A żeby zobaczyć piękne nocne niebo wystarczyło wyjść na stok ponad domem, choć piękniejsze było u babci.
Tutaj też robiliśmy z dalszymi kuzynami zza płotu zawody o to, kto się nie rozpłacze po wejściu do pokrzyw (było to taką naszą miarą tego, czy jeszcze jest się „małym” czy już „dużym”). Wiosną, gdy wracaliśmy z przedszkola drogą wzdłuż potoku liczyliśmy żaby odbywające gody – których było pełno. Były i salamandry oprócz żab i ropuch. W tym samym potoku kąpaliśmy się latem, ale woda była w nim znacznie cieplejsza, niż w tym leśnym. W końcu było to kilka kilometrów od źródeł, a nie kilkaset metrów, jak u babci. No i budowaliśmy tamy, żeby podnieść poziom wody i popływać. Byli w to zresztą zaangażowani wszyscy z okolicy. W bardziej stojącej wodzie były kumaki górskie i traszki. Wchodząc do lasu łatwo było znaleźć żabę, a w wilgotniejsze dni salamandry wychodzące ze swych kryjówek. Zresztą na żabę łatwo było trafić na łące, więc czasem chodziliśmy po łące by znaleźć żabę, co obwieszczaliśmy światu okrzykiem: „Żaba!”. Tata zabierał mnie na grzyby odkąd pamiętam. Rzadziej robił to dziadek – a przy okazji uczyli mnie nazywać okoliczne wyrchy (wierchy). Dorośli uczyli mnie wielu rzeczy. Przede wszystkim uczyli mnie szacunku. Nie, nie chodzi o szacunek dla starszych czy pań z przedszkola itp. Uczyli mnie szacunku do tego co jest. Do czyjejś pracy, do przyrody. Zwłaszcza dziadek pokazywał mi przyrodę i dużo tłumaczył – i nauczył mnie do niej szacunku. Sam ją bardzo szanował i zawsze podkreślał, że niczego nie można marnować, a przyrodę trzeba szanować. Głównie dzięki jego cierpliwym tłumaczeniom wiedziałem o przyrodzie trochę i z czasem ja też zacząłem ją podziwiać. Bo podziw przyszedł później. Chyba po prostu człowiek musi nabrać pewnej świadomości o czymś, by zacząć coś podziwiać. I doceniać. Właściwie to dziadek nie nauczył mnie szanować przyrody, tylko sprawił, że zacząłem ją szanować. Bo przekazał mi odpowiednie wiadomości, dzięki którym i ja zacząłem ją podziwiać i szanować. Dziadek, który z zawodu był stolarzem i w części piwnicy wraz z wujkiem zza ściany miał warsztat, był dla mnie mistrzem obróbki drewna. Nieraz mu się przyglądałem w pracy. Zaczynał od znalezienia odpowiedniego kawałka drewna. Bo musiał to być kawałek taki, żeby nie zmarnować drewna. Poza meblami i stolarką budowlaną wraz z wujkiem zza ściany robili także góralskie chatki – takie do wieszania na ścianie.
Zostało po nim trochę ramek od niedokończonych chatek. Dorośli uczyli mnie oszczędzać, czyli nie marnować. Bo tak jak u drugiej babci – tutaj także nic nie mogło się zmarnować. Wszystkie resztki trafiały do zwierząt lub na kompost. Uczyli mnie szanować zabawki, które dostawałem. Inne rzeczy też szanować. Zatem najważniejsze było, by nie rozbić zwrotnej butelki po oranżadzie (jej rozbicie naprawdę było traktowane przez moich dziadków jako poważne przewinienie), nie rzucać papierka na ulicę. Nie rzucać nic do rzeki. Moim dziadkom nie mieściło się w głowie, że ktoś może wrzucić szkło do rzeki. Nie zachowywać się głośno w lesie, bo w lesie jest się po cichu. Zabawek nie miałem wiele, ale długo mi służyły, bo prostu ich nie niszczyłem. Nie znaczy, że jako dziecko byłem całkowitym aniołkiem. Ponieważ za naszym płotem wypasało się owce, to z tego powodu nie można było tam chodzić, żeby nie podeptać trawy. Zdarzało się, że wraz z kilkuletnimi dalszymi kuzynami z sąsiedztwa wbiegaliśmy tam – tak, by nas zobaczył wujek Jasiu. A potem skądś nagle wpadał wujek z patykiem w ręce – ale jakoś zawsze się udało zwiać przed nim, choć raz poziom adrenaliny był dla mnie wyższy niż zakładał plan (jako dziecko miałem pewne problemy zdrowotne i biegałem wolniej niż rówieśnicy). Za to zimą deptanie nikomu nie przeszkadzało i jeździliśmy tam na sankach i nartach, a niektórzy trenowali nawet skoki narciarskie. W okresach, gdy trawa nie była jeszcze zagrożona zadeptaniem odbywały się tam rodzinno-sąsiedzkie ogniska. Gdy miałem 5 lub 6 lat dostałem pod choinkę długie narty i tata uczył mnie tam jeździć na nich. Okazało się, że narty, które dostałem „są głupie, bo się przewracają” i nie byłem zbytnio ucieszony z prezentu, a pierwsze chwile na długich nartach (do tego czasu umiałem jeździć tylko na krótkich) skończyły się płaczem. No, do czasu jak się przewracały gdy próbowałem jechać, to nie byłem zadowolony z prezentu.
Pierwsze 10 lat życia spędziłem poznając życie tylko z perspektywy górskiej wsi, pomimo, że miejscowość, z której pochodzę oficjalnie jest miasteczkiem. Ale pomijając ścisłe centrum miejscowości – do dziś większość terenu miasta nie przypomina. Stamtąd trafiłem na niecałe dwa lata do drugiej babci mieszkającej w dzikszej okolicy na końcu słabo zaludnionej doliny. Zwłaszcza na końcu słabo zaludnionej. A potem przeprowadziliśmy się po raz drugi – bezpośrednio z gospodarstwa w górskiej wsi do położonego niedaleko podgórskiego miasteczka – ale miasteczka w prawdziwym tego słowa znaczeniu: z blokowiskami. I mieszczuchami. A do babci/dziadków jeździliśmy na wakacje i w weekendy, no i w miarę możliwości pomagaliśmy. Z czasem dom dziadków trafił w moje ręce, choć z racji pracy zamiejscowej przyjeżdżam do niego co kilka tygodni i zostaję kilka dni.
Ale co z tym deszczem, o który modlą się górale? W 1991 roku przeprowadziliśmy się od dziadków do babci w sąsiedniej wsi. Już od następnego roku coś się zaczęło psuć. Pojawiły się susze, a wraz z nimi pojawił się problem z wodą u babci. Zaczynało brakować wody w studni-chłodni i wody dla krów, które korzystały ze żłobu zasilanego z tej studni. Sąsiedzi, którzy mieli swoją studnię obok babcinej studni-chłodni, zaczęli dowozić wodę do swojej. Dosłownie. Brali metalową beczkę na przyczepę capka i jechali po wodę do potoka – tego samego, w którym się kąpaliśmy. Bo woda z tego potoku nadawała się do picia i często zresztą ją piliśmy. No, jelenie też ją piły. Korzystając z okazji my też przywoziliśmy wodę we wiadrach i w butelkach do babci. W 1994 roku nastała kolejna susza. W lasach w ogóle nie było grzybów – dorośli zaczęli mówić, że pewno ich w tym roku w ogóle nie będzie (bo przypominam, że grzyby rosną nie tylko we wrześniu). W tym roku bywały po dwa kursy z beczką: jedna beczka do studni sąsiadów, druga do studni-chłodni – bo woda przestała ją zasilać. A żłób wysechł. Do pewnego stopnia sytuację ratowała studnia w lesie, z której mieliśmy wodę bieżącą, więc krowy mogły pić z wiadra wodę płynącą z tamtej studni. Ale co, gdy i tam zabraknie wody? A babcia nieraz podkreślała, że krowa pije 60 litrów dziennie. Czy susza oznacza, że opadów w ogóle nie było? Nieliczne, ale były. Ale babci nie cieszyły. Nie rozumiałem wtedy, dlaczego babcia nie cieszy się z deszczu, skoro się boi, że wody zabraknie? A jednak takiego deszczu babcia nie chciała… Padać zaczęło pod koniec wakacji, a wtedy nagle grzyby zaczęły rosnąć – „jakoby się wściykły”, jak mówiła babcia. A te deszcze cieszyły babcię…
W tych samych latach w sąsiedniej miejscowości dziadek zaczął podnosić pokrywę od studni w ogrodzie i sprawdzać poziom wody. Od tego zależało, czy można się wykąpać, albo zrobić pranie. Zdarzyło się też, że poziom wody był tak niski, że pompa zassała piasek z dna. We wcześniejszych latach dziadek nie zaglądał do studni – bo nie było ku temu powodu i nie wiedziałem do tego czasu jak wygląda nasza studnia w środku.
Przeprowadzka do miasta w 1993 roku i styczność mieszczuchami była dla mnie jakimś przeżyciem. No i nie do końca było dla mnie jasne, czemu koledzy śmieją się z tego, że ktoś pracuje w polu itd. Ale mniejsza o to. Szokiem, który przeżyłem po przeprowadzce do miasta było to, że starsze osoby, co do których byłem przyzwyczajony, że należy je szanować i słuchać, i które tyle razy mi mówiły, że czegoś robić nie można – robią to, co do tej pory słyszałem, że robić nie można. Rzucają śmieci na chodnik itp. Wiele razy widziałem spacerujące z wnukami babcie jak rozpakowywały cukierka lub lody dla wnuczka, a papierek/folijka trafiały na chodnik lub do trawy obok. Zresztą widuję to do dziś, bo na co dzień bywam w mieście. Bardzo się denerwowałem widząc emerytów wrzucających rękawiczki jednorazowe do trawnika obok sklepu, gdy wprowadzono lockdown w marcu 2020. I nie miało to charakteru jednorazowego incydentu.
Ale wróćmy do lat wcześniejszych. Nadal działo się źle, bo po wspomnianych suszach pojawiły się następne. W moich okolicach zaczęły usychać lasy – górskie smrekowe lasy. Przybrało to w latach 2000 – 2010 rozmiary katastrofy. W roku 2006 mogliśmy przeczytać w gazetach i usłyszeć w TV o tym, że w Wielkopolsce będą zaklinać deszcz z powodu suszy. Gazety donosiły o rzekach, które przestały płynąć. Rok 2007 też nie przyniósł poprawy – susza była jeszcze gorsza, przynajmniej w moich okolicach. Wtedy też usechł smrekowy las na północnym stoku Czupla, zwanego inaczej (nomen omen) Smrekowcem. Lasy, które znałem ze swojego dzieciństwa wyglądają dziś inaczej. Miejscami drzewostan jest mocno przerzedzony, a las zarósł trawą, której wcześniej w nim nie było. Albo zamiast tych lasów są po prostu nastoletnie młodniki – odrastający las. Katastrofa nie ominęła rezerwatu Barania Góra, gdzie był jeden z najpiękniejszych europejskich lasów.
Stoki Baraniej pokrywały lasy ze wszystkich stron. Obecnie las jest tylko od strony Wisły. Zaś las na stokach od strony Węgierskiej Górki i Milówki – usechł w latach 2009-2010 i został wycięty w pień. Obecnie stoki te porośnięte są głównie borówką czarną i młodymi drzewami.
Nawet źródło Białej Wisełki jest obecnie na widoku, bo uschnięty las w jego otoczeniu wycięto w 2011 roku. Naprawdę dołujące dla mnie było zobaczyć te góry z Milówki, gdy las był wycięty od doliny aż do samych szczytów. Cóż, przynajmniej turyści mają ładniejsze widoki, bo im las nie zasłania widoków na Babią górę, Beskid Żywiecki, Fatrę z majestatycznym Rozsućciem (co dla górala znaczy: Rozsypańcem) i Tatry, choć te ostatnie widać tylko przy dobrej pogodzie. Wcześniej by obejrzeć sąsiednie pasma trzeba było wchodzić na wieżę widokową na szczycie Baraniej. Tragedia nie omija Tatr, w których obecnie zbiera swoje żniwo.
Gdy poszukamy trochę, to się dowiemy, że odpowiada za to kornik. Ale to tylko część prawdy, bo równie dobrze można powiedzieć, że przyczyną czyjejś śmierci było zatrzymanie akcji serca, a nie to, że chorował na raka. Tak, te lasy toczyła choroba. Choroba o nazwie brak wody (choć nie jest jedyna przyczyna osłabienia lasów). Do kornika wrócimy później. W 2007 usechł też świerk w naszym ogrodzie, który także został zaatakowany przez kornika (i przypomnę, że była wtedy susza).
Lata mijały, okolica się zmieniła. Zmiany dotyczą to jednej, jak i drugiej miejscowości. Przez 20 lat zmieniła się nie do poznania dzika okolica domu babci. Nie ma gospodarstw (babcine ostało się najdłużej), właściciele podzielili swoje ziemie na działki i posprzedawali, rozebrali zabudowania gospodarcze, na miejscu których teraz są garaże. No i nie wspomnę, że łąka jest podzielona drogami dojazdowymi, podczas gdy wcześniej była to jedna, polna droga z domu 1 do domu 3, za którym robiła takie S i dalej szło się do potoka. No i są tam teraz płoty na łące…
To już nie ta sama łąka na końcu doliny z kilkoma góralskimi chałupami i stacją meteorologiczną (której też już nie ma). To już ośrodek wypadowy dla nowobogackich do ich letnich kwater. Jeden ze wspomnianych górników także kupił działkę i wybudował się pod babcią – spędza tam emeryturę. Nie istnieje też młaka, gdzie obserwowaliśmy traszki i kumaki – wyschła, a obecnie jest tam utwardzony parking dla samochodów nowych właścicieli ziemskich (jak się przyjrzeć, to na prawo od liczby 6 widać zaparkowane w cieniu samochody).
Także w miejscowości, w której przyszedłem na świat przybyło miejsc noclegowych, a rolnictwo zamarło. Pocieszające jest to, że przynajmniej wypas owiec powrócił częściowo do łask i na przeciwległym stoku chodzi sobie kyrdel owiec. Ludzie z mojego pokolenia rozpierzchli się po świecie i naprawdę mało kto pozostał. Za to jest znacznie więcej przyjezdnych, który wybudowali swoje domy w górach. No i nie słychać tej gwary w sklepach w takiej ilości jak dawniej, której zresztą dzieci za bardzo nie znają. Kiedyś można było po niej odróżnić miejscowego od przyjezdnego – dziś to możliwe tylko wśród starszych pokoleń. Na jednym z pól największego rolnika w okolicy, obecnie właściciela 2 pensjonatów, powstało osiedle deweloperskie. To znaczy dawniej był największym rolnikiem w okolicy i też czasem prosił sąsiadów o pomoc przy wycielaniu. Jedni z sąsiadów zlikwidowali studnię obok domu w dolinie, a wybudowali nową na stoku, ponad domem. A stara studnia? A na co ona komu jeszcze potrzebna? No i nieładnie wygląda – więc ją zasypali. Niestety im wyżej, tym prędzej brak wody zacznie doskwierać – sąsiadom zabrakło wody podczas suszy w 2007 roku i pożałowali, że starą zasypali. Próbowali ją nawet zlokalizować na podstawie zdjęć, żeby ją odkopać. Babcia (zm. w 2008), która często spacerowała po okolicy (czasami helokała do nas gdy z się zbliżaliśmy do niej na rowerach), przez kilka swoich ostatnich lat powtarzała, że nie ma żab. Ucieszyła się któregoś razu, jak jej powiedziałem, że spotkałem w lesie salamandrę. Babcia miała rację. Dziś idąc tą samą drogą, którą szliśmy do albo z przedszkola lub szkoły w okresie godowym żab można nie spotkać ani jednej!
Kolejne lata nie przyniosły poprawy – zaś najgorszy był chyba rok 2019, w którym susza tak przybrała na sile, że w Polsce zaczęły usychać polne brzozowe zagajniki (teraz też są początki tego zjawiska). A w Alpach dostarczono wodę na pastwiska helikopterami. Z powodu suszy koledzy z klubu żeglarskiego zakończyli sezon żeglarski w połowie sierpnia – ich łódź utknęła wraz z innymi w porcie z powodu obniżenia poziomu wody w jeziorze. Już w lipcu niektórzy znajomi zaczęli na FB udostępniać zdjęcia z lasu pisząc, że jesień się szybko zaczyna, albo że przypomina już o sobie. NIE, to nie przedwczesna jesień. To reakcja przyrody na suszę. Zrzucenie liści ogranicza zużycie wody. Tak samo zrzucenie części owoców zwiększa szanse pozostałych na dojrzenie i wykształcenie zdolnych do kiełkowania nasion. Susza ogranicza plon drzew owocowych.
Niestety, ale po suszy w 2019 nadeszła bezśnieżna zima 2019/2020 i było tylko gorzej, nie tylko z powodu ogłoszonego zaraz po niej lockdownu. Z powodu suszy zagrażającej uprawom i przyrodzie ogólnie, która nie mogła odżyć po zimie z powodu braku wody w glebie. Zima była praktycznie bez opadów i zdecydowanie za ciepła. Za to po deszczyku, który pojawił się w lutym – wyszły z gleby dżdżownice, które o tej porze roku powinny spać! Ponieważ pracuję poza rodzinnymi okolicami, to w kwietniu 2020 zadzwoniłem do cioci z życzeniami wielkanocnymi. Usłyszałem, że nie mają wody. Mają tylko do gotowania i picia, myją się ledwo co i nie bardzo mogą pranie zrobić. To samo usłyszałem od wujka, z którym mam wspólną studnię, gdy mu powiedziałem, że chcę przyjechać na kilka dni po świętach. Dodał, że drugi wujek zza płotu myśli wykopać nową i głębszą studnię. Skoro w dolinach jest taki problem, to znaczy, że ci co mieszkają wyżej mają jeszcze gorzej.
W moich okolicach jest sporo wyciągów narciarskich. Niestety, część z nich bywa w ostatnich latach albo w ogóle nieczynna, albo czynna tylko przez część sezonu – bo pojawił się problem z wystarczającą ilością wody do ich naśnieżenia. Czasy mamy takie, że wiele wyciągów nie jest w stanie bez sztucznego naśnieżenia w ogóle ruszyć, bo naturalne opady śniegu po prostu nie wystarczają. Do tego dodajmy zbyt wysokie temperatury zimą powodujące szybkie tajanie i konieczność sztucznego dośnieżania w czasie sezonu, by utrzymać ruch. A to podnosi koszty eksploatacji, oraz… zużycie wody.
To już nie te czasy, że za oknem u babci w zimie nie było widać rurki, która miała wysokość 1,5 m. Kiedyś w okresie ferii przyszli jacyś obcy ludzie, których babcia poczęstowała herbatą. Zaczęli pytać, czy zimą dzieci tutaj chodzą do szkoły. Chodziliśmy – tymi samymi chodnikami wydeptanymi w głębokich śniegach (zomiętach), którymi oni przyszli. Autobusy normalnie kursowały na pętlę. Minęły czasy, w których stoki trzeba było utwardzać z powodu dosypującego śniegu. Ostatnia zima, która była śnieżna, była w latach 2018/19 – po blisko dekadzie przerwy, a żyjące tanią sensacją media donosiły o śnieżnym katakliźmie, posiłkując się zdjęciami z Tatr i Beskidów – podczas gdy w rzeczywistości śniegu nie było tak dużo – zdjęcia przedstawiały miejsca, w które go po prostu nawiało, tworząc zomięty (nie wiem czy po polsku jest na to jakieś sensowne określenie). Znacznie więcej śniegu było zimą 2008/09 (fotka wyżej). Ale po tej ostatniej zimie będącej zimą przyszła jedna z największych susz…
Obecnie susza dotknęła nie tylko góry, ale zastanówmy się teraz, czy w górach nie pada, że mamy taką suszę? Pada, i to częściej niż na niżu. Na niżu też pada, ale nawet jak pada często, to i tak jest susza. Lipiec to najbardziej deszczowy miesiąc w Polsce. Dlaczego więc susza dokucza głównie latem, gdy powinno najwięcej padać? Co poszło źle, że pomimo deszczu jest susza?
Będąc kiedyś w osiedlowym sklepie w dużym mieście natrafiłem na pana kupującego lody swoim dzieciom i prowadzącego rozmowę ze sprzedawczynią. Powiedział wtedy, śmiejąc się głośno: „Ja tego nie rozumiem. Burze są, a oni gadają, że jest susza i zagrożenie pożarowe w lasach!”. Dla mnie było jasne, że pan jest mieszczuchem i dlatego nie rozumie tego jak i pewno innych rzeczy. Pan, podobnie jak ja 20 lat wcześniej, nie rozumiał, dlaczego moja babcia nie cieszyła się z burzy. Zauważmy, że problem suszy w Polsce nie jest nowy – trwa 30 lat lub nieco więcej. Trwa, odkąd zaczęły być odczuwalne zmiany klimatu. A z tego powodu, że trwa już już tyle lat, to jak zauważyłem, są osoby w moim wieku, albo nieco młodsze, które mówią, że to jest normalne, bo tak jest co roku, a rolnicy zawsze narzekają na suszę, albo zbyt obfite deszcze. Wiele osób zacznie argumentować, że jaka susza, że przecież padało, a gdzieś tam były nawet podtopienia, a w ogóle to mamy krainę 1000 jezior, więc jaki brak wody, itepe, itede. Czy to, że mamy setki jezior na Mazurach oznacza, że na Mazurach nie ma suszy? Nie oznacza. Susza zagraża tak samo Mazurom, jak i innym częściom kraju. Ponadto w jaki sposób woda z jezior mazurskich ma pomóc rolnikom na Lubelszczyźnie, albo np. mieszkańcom Warszawy? Tak samo to, że mam 80 m od domu potok nie oznacza, że nie muszę podlewać jarzyn w ogródku w czasie suszy. Musieliśmy je podlewać – deszczówką, a gdy tej zabrakło, to przynosiło się wodę z potoku. Któregoś dnia w 2019 przyjeżdżając do domu zauważyłem brak misek i większych garnków. To ciotka zza ściany widząc zbliżającą się burzę pozbierała co widziała i podstawiła gdzie tylko mogła, by nazbierać deszczówki do podlewania. Więc w tym celu weszła do mojej części domu i pożyczyła co mogła. Oczywiście bez mojej wcześniejszej wiedzy i zgody, ale nie śmiałbym mieć o to pretensji – bo zrobiłbym to samo gdybym akurat był na miejscu.
Suma opadów nie jest aż tak niska, jakby wskazywała sytuacja hydrologiczna w chwili pisania tego artykułu. To ponawiam pytanie: co poszło nie tak? Wszystko, bo mamy katastrofę na własne życzenie. Miastowi może się tym tak nie przejmują, bo są przyzwyczajeni, że towar to jest ze sklepu. A woda po prostu leci z kranu. Ale skąd ten towar się w sklepie wziął i czy jest to pewne, że zawsze tam po prostu będzie? Dopiero, gdy dostępność czegoś spadnie, ceny wzrosną, to odczują coś po kieszeni, ale czy rozpoznają ciąg przyczynowo-skutkowy? Śmiem w to wątpić, mówiąc szczerze, bo aby go widzieć, trzeba mieć pewną świadomość. A tego mieszkańcom miast w wielu aspektach brakuje. Bo to byt kreuje świadomość społeczną, a nie na odwrót. Ale powinno być na odwrót, by nie dopuścić do tego, co nas spotkało i co nas jeszcze czeka. Przede wszystkim mieszkańcy miasta nie obserwują przyrody. Nie dostrzegają za bardzo zmian, bo nie patrzą. Z tego też powodu pewne poglądy i opinie są typowe dla mieszkańców miast i raczej dla młodszego pokolenia. A zmiany są, i nie są to zmiany na lepsze zazwyczaj… Ponadto i tak prędzej ludzie zaczną wierzyć, że to to spisek itd – bo nie dostrzegają pewnych rzeczy. Nie dostrzegają, bo nie patrzą. Ale są ludzie którzy patrzą i widzą i dokumentują. I dostrzegają, że coś sie dzieje. Są to naukowcy i osoby zajmujace sie tym samym amatorsko. W pewnej rządowej kampanii z 2020 roku usłyszeliśmy, że rząd pomaga rolnikom walczyć z suszą. Ale w jaki sposób? Wypłacenie im dodatkowych odszkodowań, bo o taką pomoc dla rolników chodziło, nie sprawi, że w magiczny sposób nagle te jarzyny i warzywa czy owoce wyrosną i trafią na rynek żywności. To nie jest walka z suszą! A w tym samym czasie karano rolników, którzy faktycznie zabrali się do walki z suszą…
Co znaczy, że wszystko poszło nie tak? Klimat się zmienia, choć niektórzy próbują negować ten fakt. To niech pokażą, że na przestrzeni ostatnich 100 lat było tak samo jak teraz. Ze zawsze brakowało wody i stan rzek był niski – gdyby tak było, to taki stan rzek byłby normalny, a nie niski. A może ludzie celowo wykopali sobie 100 lat temu za płytkie studnie, żeby potem narzekać na brak wody? Nie było tak. Nie było tak, by wiele rzek miał charakter rzek zanikających, a wody w studniach regularnie brakowało. Klimat nie jest rzeczą stałą – zmienia się i to dość znacznie, jednak naturalny proces jego zmiany zachodzi powoli. Pozwala się przeorganizować przyrodzie. Gwałtowne zmiany związane były z wybuchami wulkanów, które powodowały na rok lub kilka lat ochłodzenie klimatu. Podczas gdy przez ostatnie kilkadziesiąt lat obserwuje się szybką zmianę klimatu, a konkretnie ocieplenie. Zmiana klimatu i jego ocieplenie nie oznaczają, że po prostu zimy będą łagodniejsze, a lata nieco cieplejsze. I NIE oznacza to, że zimą już nie przyjdą tęgie mrozy, bo klimat się ocieplił. Niestety statystykę trzeba umieć odczytać, a do tego jeszcze rozumieć pojęcie średniej oraz trendu. Wyjaśnię na przykładzie: maj to miesiąc, w którym temperatura ma trend wzrostowy, ale to nie oznacza, że 2 maja jest cieplej niż pierwszego, a 3 maja cieplej niż drugiego. A 31 maja może być nawet chłodniej niż 1 maja, a i tak o maju powiemy, że temperatura w maju się podnosi i będzie to prawdą. W maju jest cieplej niż w kwietniu, a czerwcu cieplej niż w maju. Bo temperatura się podnosi we wspomnianych miesiącach. Nie można zanegować stwierdzenia, że temperatura w maju rośnie tylko dlatego, że drugiego maja było chłodniej niż pierwszego, a właśnie tak niektórzy interpretują dane pogodowe (z rządzącymi włącznie). „Skoro jest ocieplenie klimatu, to wyjaśnij, dlaczego temperatura spadła w nocy do – 20 °C?”. Także w dobie ocieplającego się klimatu niektóre miesiące są chłodniejsze niż średnia wieloletnia – ale to niektóre, bo trend jest wzrostowy. Zmiana klimatu to pogodowa reforma na Ziemi. To zmiana wszystkiego, a nie po prostu cieplejsze zimy. To po prostu nowy porządek świata (bez skojarzeń…). A z tego powodu, że bywają takie mrozy jak dawniej część ludzi neguje ocieplenie klimatu (z rządzącymi włącznie). Na stwierdzenia, że klimat się zmienił, co widać np. po oberwaniach chmury czy tornadach odpowiedzą: „ale oberwania chmury, a nawet tornada były zawsze”**. Zmiany klimatyczne to dla nich spisek, a nie realia. I w ogóle to jest lewackie. Tak – były oberwania chmury i tornada w Polsce. Ale nie chodzi o to czy coś było, tylko o ilość! Pewne zjawiska są znacznie częściej, inne rzadziej. Problem w tym, że szala przechyla się na stronę tych niekorzystnych zarówno dla przyrody, jak i pod względem bytowym. Dlatego pomimo deszczu możemy mieć suszę, bo deszcz deszczowi nierówny. Suszy też wyróżniamy kilka rodzajów: meteorologiczną (pierwszy etap), która pociąga za sobą suszę glebową (rolniczą), a ta pociąga za sobą hydrologiczną – przyspieszyliśmy proces następowania suszy rolniczej i hydrologicznej. Susza glebowa (rolnicza) może się pojawić nawet wtedy, gdy suma opadów nie należy do niskich – wyjaśniam to niżej.
Susza jest przekleństwem i o dziwo upragniony deszcz często też. Bo deszczowi znacznie częściej towarzyszą teraz nawałnice powodujące podtopienia upraw, albo mamy gradobicia, silne wiatry… Mamy okres bardzo dużych szkód w rolnictwie, co podnosi ceny żywności. Mamy po prostu w dużej ilości małe armageddony. I to one sprawiają, że w pewnym momencie możemy nie dać sobie rady jako cywilizacja. Właśnie z tego powodu, że szkody w rolnictwie są coraz większe, a liczba ludności – rośnie. A Ziemia się nie rozciąga.
Jak pisałem, susze to nie jest problem nowy. Już w latach 90-tych naukowcy alarmowali, że zanika prąd zatokowy (Golfstrom) – główny czynnik odpowiadający za tworzenie się frontów atmosferycznych nad Atlantykiem, które niosą deszczowe chmury nad Europę, pchane zachodnimi wiatrami nad ląd. Już wtedy naukowcy ostrzegali, że w Europie będzie źle… Tak samo w latach 90-tych naukowcy alarmowali, że część Polski przeradza się w step. Tymczasem nie chodzi tylko o sam Golfstrom. Chodzi też o zmianę kierunku powietrza nad Europą – z linii zachód-wschód na północ-południe. To dlatego dociera do nas więcej suchego powietrza znad Sahary i pada czerwony śnieg – zjawisko to występuje znacznie częściej niż w przeszłości. Ponadto europejska przyroda i rolnictwo są ustawione pod te opady znad Atlantyku. Być może pamiętamy, że w czasie suszy z lat 2019/2020, bo trwała ona blisko rok, przez Polskę wędrowały liczne chmury z południa na północ. Problem w tym, że nie padał z nich deszcz! Nawet dzisiaj, gdy piszę ten artykuł, niebo przemierzały takie chmury. Ale nie padał z nich deszcz. Bo to nie tego typu chmury, jakie powstają nad Atlantykiem, a potem przynoszą opady frontowe na kontynencie. Obecnie mamy znacznie więcej opadów o charakterze lokalnym i gwałtownym. Babcia znowu by się nie cieszyła…
Skupmy się na tym, że przez ostatnie 30 lat charakter opadów w Polsce i sąsiadujących krajach znacznie się zmienił. Zmieniła się cyrkulacja powietrza. I znacznie więcej jest zjawisk gwałtownych, nawałnic – i nie jest to tylko dziennikarskie szukanie sensacji, tylko udokumentowany fakt. Mamy też znacznie mniej opadów frontowych znad Atlantyku. I choć suma opadów może być porównywalna ze średnią wieloletnią, to i tak mamy suszę. Musimy sobie zadać pytanie: do czego w przyrodzie służą rzeki? Woda tworzy w przyrodzie naturalny obieg. Parujące morza i oceany generują chmury, z których może spaść deszcz. Deszcz może spaść nad morzem, jak i dopiero nad lądem, gdy chmury się nad nim już znajdą. Woda, która spadła w postaci deszczu wsiąka w grunty, i albo z nich paruje, albo przesiąka dalej aby ostatecznie trafić do kanałów odprowadzających wodę do mórz i oceanów. Te kanały odpływowe nazywamy potokami, strumieniami lub rzekami. Tak, uświadommy to sobie, że rzeki nie są po to by nawadniać okolice. One są po to, by ją odwadniać i zamknąć obieg wody w przyrodzie – są ostatnim ogniwem tego obiegu. Dlatego pomimo obecności rzek mamy suszę, a rzeki zanikają, gdy zaczyna brakować wody, którą mają odprowadzać do morza. Część rzek na Ziemi ma charakter okresowy. Czy zastanawialiśmy się kiedyś, dlaczego woda morska jest słona? To właśnie wynika z tego, do czego w przyrodzie służą rzeki: do odwadniania i powrotu wody do mórz i oceanów. Gleby mają tendencję do usuwania jonów sodu i chlorkowych – wypłukuje je z nich deszczówka, która trafia ostatecznie do rzek wskutek naturalnego spływania. Kombinacja tych wypłukanych jonów daje chlorek sodu, czyli sól kuchenną. Dlatego oceany są słone – gromadzi się w nich sól wypłukana z gleb. Tak samo bezodpływowe jeziora: z Morzem Kaspijskim na czele (to wbrew nazwie jest jezioro bezodpływowe), Jeziorem Aralskim (też zwanym morzem w niektórych językach, choć właściwie tego jednego z największych jezior na Ziemi dziś już nie ma) czy np. Salt Lake i wiele innych – to jeziora słone. I bezodpływowe – spływająca do nich woda nie odpływa dalej do mórz, tylko odparowuje z jeziora. W jeziorze koncentrują się więc substancje przyniesione przez rzeki, czyli właśnie sól.
Nawet starożytni Egipcjanie – choć ich rolnictwo rozwijało się nad Nilem – musieli nawadniać uprawy i czerpać wodę z Nilu – zbudowali system kanałów, którymi „zawracali rzekę” – po to żeby podlać uprawy. Jednak w przeciwieństwie do rowów melioracyjnych ich system kanałów był po to, by woda wsiąkała w grunt, a nie z niego odpływała – woda w ich kanałach płynęła w przeciwnym kierunku niż w kanałach melioracyjnych.
Przez tysiące lat ludzie żyli używając dość prostych narzędzi i koni jako podstawowego środka transportu lub siły. W XIX stuleciu, gdy pojawiły się maszyny zasilane parą, a później także elektrycznością, możni tego świata uwierzyli, że teraz mogą panować nad przyrodą. Że mogą sobie ustawić tę planetę do swoich potrzeb. I rozpoczęły się ogromne zmiany na Ziemi czynione przez człowieka. Często to rządy i inni możni mieli swoje wizje jak należy dostosować przyrodę pod człowieka, pod jego wizję. I tak np. po II Wojnie Światowej, która zmieniła układ polityczny Europy, w tym w Polsce i sąsiednich krajach władze zaczęły realizować swoje wizje budowy kraju. W samej Polsce, która wraz z ościennymi krajami pełniła bazę zaopatrzeniową dla ZSRR wybudowano wtedy dziesiątki tysięcy kilometrów kanałów melioracyjnych, by zwolnić zbyt nawodnione tereny pod rolnictwo. Rozwiązanie to pracowało jakiś czas nie powodując jeszcze katastrofy. Ale od czasu ich budowy wiele się zmieniło…
Deszczówka, żeby wsiąknąć w ziemię i „podlać” potrzebuje czasu. Woda ma naturalną tendencję do spływania w dół, więc woda, która nie zdąży wsiąknąć po drodze, po prostu spłynie do rzek lub niecek. Intensywne opady to duża ilość wody, która nie zdąży wsiąknąć, zanim trafi do jakiegoś kanału odpływowego, np. rowu melioracyjnego lub niecki. Rowy melioracyjne obniżają też poziom wód gruntowych. Rowy melioracyjne robią to co do nich zależy – odprowadzają wodę i osuszają, bo zwiększają możliwości odpływu wody, przez co mniej wody deszczowej nawadnia grunty, a więcej spływa – siłą rzeczy to się musi zakończyć zmniejszeniem nawodnienia terenu. Problem w tym, że w dobie zmiany charakteru opadów robią to zbyt dobrze. Zwiększenie długości kanałów odpływowych pociąga za sobą to, że woda nie mogąc się zatrzymać do czasu aż wsiąknie – po prostu spłynie. Dodatkowo jest jeszcze inny czynnik potęgujący spływanie wody – to przesuszona gleba. Przesuszona gleba ma właściwości hydrofobowe, co oznacza, że woda w nią nie wsiąka. Gleba potrzebuje pewnego czasu, by być w stanie przyjmować wodę – musi stać się hydrofilowa. Zmiana właściwości gleby wynika z tego, że powietrze jest hydrofobowe, a zwłaszcza suche powietrze. Powoduje to, że ugrupowania hydrofobowe wychodzą na wierzch, a hydrofilowe – chowają się przed powietrzem. Sucha gleba ma więc powierzchnię hydrofobową. Dopiero zmiana warunków powoduje, że grupy hydrofilowe zaczynają wychodzić na powierzchnię, a grupy hydrofilowe chować się przed woda. Wymaga to jednak czasu, dlatego przesuszona gleba nie tak od razu wpija wodę. Zjawisko zmiany właściwości gleby możemy zaobserwować nawet w doniczce w domu. Jeśli przesuszyliśmy ziemię w doniczce, to woda przy podlewaniu nie wsiąka w ziemię, tylko szparami spływa do podstawki. Albo zatrzymuje się na jej powierzchni. I dopiero po dłuższym czasie wsiąka w ziemię i znika z podstawki lub z jej powierzchni. A jeśli ziemia w doniczce nie była przesuszona, to woda wsiąknie w ziemię od razu i może w ogóle nie pojawić się w podstawce, o ile nie przelejemy. W przyrodzie jest to samo, tylko że zamiast do podstawki, woda spływa do obniżeń terenu czy kanału odwadniającego, np. rowu melioracyjnego, skąd już nie wróci do gleby i nie ma szans na nawodnienie. W górach siłą rzeczy takie spływanie wody jest intensywniejsze. To dlatego babci nie cieszyły burze, których kilka było w okresie wspomnianych susz. Babcia modliła się o deszcz, który zakończy suszę. A ulewa jej nie kończy. Babcia modliła się o spokojne, trwające godzinami opady. Przy intensywnych opadach duże ilości wody, która nie zdąży wsiąknąć, zleją się nagle do jakichś kanałów odwadniających. Jeśli jest ich dużo, to nie nawodnimy gruntów, a woda zleje się szybko i spowoduje to nagłe wezbranie lokalnej rzeki. A to powoduje występowanie powodzi błyskawicznych lub podtopień – zjawisk o charakterze lokalnym. Dlatego jest bardzo duża różnica, czy spadnie 50 litrów deszczu na 1 m2 w 10 godzin, czy w pół godziny. Tylko jedna opcja ma szansę zakończyć suszę. I tylko jedna spowodować powódź błyskawiczną (zwłaszcza gdy woda ma ułatwiony odpływ). Oczywiście woda w rzece podniesie się w obu przypadkach, ale kluczowe jest, ile z tego opadu wsiąknie, a ile spłynie. No i to podniesienie się poziomu rzeki będzie różne w obu przypadkach. Powodzie błyskawiczne są zjawiskami bardzo niebezpiecznymi, bo nie dają czasu na ewakuację terenu i zbierają coraz większe żniwo w postaci ofiar i strat materialnych. To nie stopniowo podnosząca się rzeka i woda, która spokojnie zalewa okolicę, tylko rwące masy wody, które sieją zniszczenie. I pojawiają się szybko. Jest różnica pomiędzy zalaniem jakiegoś obszaru, a przewaleniem się mas wody i błota przez jakiś obszar. Zresztą zobaczmy – powódź błyskawiczna w Bogatyni:
A tutaj w japońskim Atami w lipcu 2021:
Nie wspomnę już o powodzi błyskawicznej 20.07.21 w ZhengZhou w Chinach, gdzie zalane zostało m.i. metro… A 21.08.2022 mieliśmy powódź błyskawiczną na Podhalu, m.i. we wsi Ratuje. Wystarczyło 1,5 h deszczu intensywnego deszczu (spadło 78 mm w tym czasie). Powodzie błyskawiczne pojawiają się nagle i tak samo nagle szybko się kończą. Na tak intensywne opady w ogóle nie jesteśmy przygotowani.
Zresztą świeża sprawa: powódź blyskawiczna w Gorzowie Wielkopolskim. Ale takie to powodzie mamy teraz:
A dla powrównania: to powódź z 2010 roku:
Czy dostrzegamy różnicę? Jest powódź (taka jak w latach 1997, 2001, 2010) i jest powódź błyskawiczna. Gorzowa Wielkopolskiego nie zalała Warta, tylko szybko spływające z okolic masy wody. Woda ta zlała się do Warty, powodując chwilowe jej podniesienie w Gorzowie Wlkp.
Powodzi tysiąclecia z roku 1997 nie spowodowały gwałtowne ulewy, tylko trwające kilka dni opady frontowe, które powodowały stopniowe podnoszenie poziomów wody we wszystkich rzekach przez wiele dni, a nie w godzinę na jakiejś Młynówce we wsi, podczas gdy we wsi obok nawet nie padało. A te tzw. Młynówki to często są kanały melioracyjne właśnie, a nie prawdziwe rzeki. Tak samo powodzie z lat 2001, 2010 były spowodowane opadami frontowymi znad Atlantyku. O ile w maju 2010 mieliśmy powódź obejmującą znaczne obszary południa kraju, o tyle w sierpniu tego samego roku mieliśmy powódź błyskawiczną w Bogatyni – bo powodzie błyskawiczne maja charakter lokalny. Ile razy to już słyszeliśmy, że padało tylko 20 minut i strumyk zalał wieś? Do tego kanały burzowe były projektowane z myślą o opadach innego typu, niż mamy obecnie – dlatego znacznie częściej zalewane są miasta, bo kanalizacja nie nadąża, a woda zlewa się do obniżeń terenu. A nawet ulice zamieniają się w rzeki. Wiele rzek jest też przeregulowanych, a to sprawia, że zamiast chronić przed powodzią – regulacja może być jej przyczyną. I tak w maju 2010 w tym podgórskim miasteczku, w którym zamieszkałem w 1993 roku, wylała rzeka wpadająca do Wisły. Pardon, ona niezupełnie wylała. Ona wypadła z betonowego koryta na dwóch ostrych zakrętach tego koryta.
I tak rzeka Bładnica zalała wtedy… Wyżej położone rejony miasteczka. Po drugiej stronie mostu widocznego na zdjęciu teren obniża się o ponad 1 m – i dopiero tam doszło do wylania poza koryto wskutek zbyt wysokiego poziomu wody, a nie wskutek wypadnięcia rzeki z koryta na ostrym zakręcie.
Rowy melioracyjne to potężny problem, ale nie jedyny. Dodajmy jednak, że w czasach, gdy były budowane, nie zaprojektowano ich całkiem bezmyślnie – wyposażono je w urządzenia hydrotechniczne umożliwiające podniesienie poziomu wody na wypadek suszy. Niestety problemem jest brak odpowiedniego zarządzania nimi, jak i kompetencji organów odpowiedzialnych za nie. Rolnicy, którzy mają znacznie większą świadomość przyrodniczą niż mieszkańcy miast, często wiedzą też, skąd jest susza i jak z nią walczyć. I tak wiosną 2020 zaczęto karać wysokimi grzywnami rolników, którzy zaczęli realnie walczyć z katastrofalną suszą i podnosić poziom wody w rowach melioracyjnych korzystając z urządzeń hydrotechnicznych, w które te rowy są wyposażone – właśnie w tym celu. A potem… A potem rząd rozpoczął kampanię, z której dowiedzieliśmy się, że pomaga rolnikom walczyć z suszą. Pomoc polegała przede wszystkim na wypłaceniu im dodatkowych odszkodowań.
Jako 16-latek zostałem na początku roku 2000 zaproszony na konferencję ornitologiczną odbywającą się we Wrocławiu. Podczas jednego z wykładów został poruszony przy okazji temat problemów, jakie w ostatnich latach spowodowała melioracja omawianych terenów na Podlasiu. Konferencja miała miejsce w Akademii Rolniczej na Wydziale (nomen omen) Melioracji!
Od lat liczni naukowcy i kompetentni działacze zwracają uwagę, że pewnych rzeczy nie da się oszukać. Że rowy melioracyjne to był pomysł, za który przyjdzie słono zapłacić. Że mamy problem i trzeba go rozwiązać. Że one nie chronią przed powodziami, tylko je powodują – zwiększają ekstremizm zjawisk sprzyjając powodziom błyskawicznym. Że najlepiej to im pozwolić zarastać, a nawet je zakopać, by spowolnić odpływ wody, bo zaczyna jej brakować i trzeba ją zatrzymywać. A dzisiaj lub w niedalekiej przyszłości od tego spowolnienia może zależeć nasza dalsza egzystencja. Więc musimy dbać o deszczówkę, o to, by nie odpływała. Zbudować tzw. drobną retencję by jak najmniej deszczówki się zmarnowało, i po prostu odpłynęło.
W 2011 roku w Przeglądzie Geograficznym ukazała się publikacja analizująca meliorację regionu środkowej Obry i jej wpływ na zbiorniki wodne. I tak możemy się dowiedzieć, że wskutek melioracji, która rozpoczęła się jeszcze na początku XIX wieku trochę się zmieniło na analizowanym obszarze (874 km2). Meliorację tego terenu rozpoczęto przed 1826 rokiem od budowy kilku kanałów, a po 1826 roku intensywnie kopano rowy melioracyjne. Ich długość w 1940 roku wynosiła 579 km, a w 2000 – 980 km. W skrócie: o prawie 1000 km zwiększono długość kanałów spływowych na 874 km kwadratowych (30×29,15 km). I tak:
-powierzchnia jeziora Wonieść zmniejszyła się w latach 1826-1940 o 19%, co oznacza, że wody w jeziorze ubyło znacznie więcej,
-całkowity zanik jeziora obok Świerczyny. W 1940 roku jego powierzchnia wynosiła już tylko 11,5 ha, w następnych latach całkowicie zanikło. Od wielu lat nie ma już śladu po jego istnieniu (zapewne najstarsi wielkopolanie go nie pamiętają),
-liczba drobnych zbiorników wodnych (o powierzchni poniżej 1 ha) spadła z 11068 (tak, jedenastu tysięcy!) w 1890 roku do niecałych 2500 w 1960 roku.
Nie należy się temu dziwić – po to rowy zbudowano, by osuszyć zbyt wilgotne tereny i zacząć na nich uprawę rolną. Tylko że obecnie… I zwróćmy uwagę na liczby. Na obszarze 30×29,15 km, zbudowano prawie 1000 km dodatkowych kanałów odprowadzających wodę! Kilka razy więcej, niż długość naturalnych kanałów odpływowych (rzek i strumieni) na tym obszarze.
Ale jak grochem o ścianę. To co mówią naukowcy często biorą sobie do serca tylko… inni naukowcy. I tak w roku 2012 portal Inżynier Budownictwa donosił o konieczności utrzymania i konserwacji rowów melioracyjnych w celu ochrony przed… Powodzią!
W pewnym sensie rowy chronią przed powodzią, bo wepchaliśmy się z zabudową i rolnictwem także na naturalne tereny zalewowe. A dziś by nam się one bardzo przydały! Bo z nich by można czerpać wodę np. dla potrzeb rolnictwa.
Problemem jest też to, że wiele dziedzin nauki i inżynierii nie współpracuje ze sobą. Tymczasem, aby wiele inwestycji bytowych miało ręce i nogi, to jest wymagane trochę wiedzy o wszystkim. Żeby nie było sprzeczności pomiędzy naukowcami a inżynierami, bo efekt będzie taki, że naukowcy stwierdzą: stop, zrobiliśmy błąd, trzeba tego zaniechać, bo to powoduje suszę, a budowlańcy wdrożą swoje nowości budowlane, by rowy jeszcze skuteczniej „chroniły przed powodzią”, niż te zbudowane wcześniej, bo nie będą nawet wiedzieć o tym jaki stan wiedzy na temat skutków.
Rowy melioracyjne to obecnie na większości terenów przekleństwo. Ale to nie jedyny czynnik. Dodatkowym czynnikiem są betonoza i asfaltoza. Powierzchnia zabudowy to praktycznie powierzchnia wyłączona z nawadniania przez deszcz. Woda padająca na drogi i place nie ma gdzie wsiąknąć, bo trafia na nieprzepuszczalne podłoże – ona po prostu spływa do kanalizacji, czyli w skrócie mówiąc – do morza.
To opad tracony. Do tego dodajmy powierzchnię dachów – większość budynków także wylewa deszczówkę prosto w kanał. Ta woda nie nawadnia, bo nie ma jak. Inaczej mówiąc: mamy pewną powierzchnię wyłączoną z nawadniania w ogóle. Co z tego, że na tej powierzchni i tak nic nie rośnie – ale deszcz musi trafić także na tę powierzchnię, by wyrównać bilans. A rosnąca powierzchnia zabudowy? Nie wróży nic dobrego, jeśli podejście się nie zmieni: dar niebios to się szanuje, a nie wylewa do kanalizacji. A nam podstawowy czynnik umożliwiający życie zaczął przeszkadzać, więc poszliśmy po linii najmniejszego oporu. Wylać. Ale czy to było przemyślane rozwiązanie? Dodatkowo instalacje odprowadzające deszczówkę w miastach były budowane w czasach, gdy i charakter opadów był inny. Teraz, gdy mamy więcej opadów gwałtownych, ich przepustowość jest za mała i miasta są zalewane podczas ulewy, bo kanały burzowe nie nadążają. Ale wcale nie trzeba betonować, by doszło do podtopień i gwałtwonych wezbrań, bo przesuszona gleba działa podobnie – dlatego woda z pół także jest w stanie spływać w obniżenia terenu i zalewać.
Do tego dochodzą patorewitalizacje. Wiele miast w ostatnich latach chwali się nimi, pogłębiając betonozę, czyli i problem suszy. Bo wiele placów, rynków w ramach „rewitalizacji” – zdewitalizowano – usunięto z nich roślinność i wyłożono kostką – tradycyjnie dodając kiczowatą fontannę z LEDami – „dla ochłody” i żeby stanowiła atrakcję. Z wielu użytecznych i lubianych miejsc uczyniono latem betonowe pustynie – bo kto wytrzyma tam w pełnym słońcu? To nam wyłączyło kolejne powierzchnie z nawadniania. Niedawno Warszawa pochwaliła się taką patorewitalizacją, chwali się nimi np. Łódź. Niestety, ale rynek jednego z miasteczek w mojej rodzinnej okolicy jest w trakcie patorewitalizacji ☹
Patorewitalizacji poddawane są nawet parki. Zalewane są betonem obszary zielone, często nazywając to kompromisem betonu i zieleni i podprowadzając beton lub asfalt pod pnie drzew. Takie postępowanie jest przeciwko zieleni, a nie kompromisem. Czyni to z dotąd wolno rosnących drzew drzewa zniewolone – drzewa w doniczkach. A rośliny doniczkowe są uzależnione od tego, czy ktoś je podleje. Deszcz padający na beton nie nawadnia systemu korzeniowego drzew, a woda jest im potrzeba do życia. Ponadto w glebie pojawia się deficyt tlenu, przez co korzenie dodatkowo się duszą, a drzewo powoli zamiera – usychają na początek wierzchołki i pojedyncze gałęzie. Po kilku latach jest martwe. A czasem trochę pociągnie w takim powolnym umieraniu.
W zeszłym roku władze Duszników Zdroju pochwaliły się, że uratowały zagrożoną uschnięciem aleję Chopina obsadzoną wiekowymi lipami i kasztanowcami. Wystarczyło… usunąć beton, niedługo wcześniej tam założony w ramach „rewitalizacji”. No i tutaj nie mogę inaczej powiedzieć niż: AWRUK! Odkrycie Ameryki 530 lat po Kolumbie! Rośliny potrzebują wody by żyć. No i nie tylko rośliny…
Ponadto w górach pojawił się nieciekawy trend zabetonowywania całych działek. Buduje się dom na wynajem dla turystów (ceprów i lufciorzi), a z całej powierzchni działki robi betonowy parking (bo przypominam, że kostkę układa się na warstwie betonu, czyniąc podłoże nieprzepuszczalnym dla deszczu). Na jednej z takich nowych inwestycji w mojej najbliższej okolicy poszukiwaczom ciszy i spokoju pozostawiono do dyspozycji zielony zakątek w postaci pasa trawy o szerokości… 2 m. Resztę działki zabetonowano, co znowu pogorszyło bilans wodny w okolicy. Nieco dalej jest kolejna tego typu inwestycja, obecnie wystawiona na sprzedaż. Tam nie ma nawet trawy na działce.
Niestety patodeweloperka wkroczyła i w góry. Na obszarach, gdzie jeszcze niedawno był zakaz zabudowy, obecnie stawia się całe osiedla domków „górskich”. A tym się różni patodeweloperka od tradycyjnej zabudowy góralskiej, że w przypadku chat góralskich, i tych starych drewnianych, i tych nowszych murowanych, że ich budowa powodowała bardzo małą ingerencję w teren, a fundament służył temu, by wyrównać różnicę poziomów po obu stronach domu budowanego na stoku. Tymczasem teraz stawia się kolejne osiedla dla snobów, które przy okazji bardzo mocno ingerują w teren. Bo domek w górach, ale ogródek i wjazd do garażu muszę mieć poziomy. Więc wjeżdżają buldożery i robią rozpierduchę na stoku, bo działka musi być płaska. A jak jeszcze ktoś sobie wymyśli boisko na stoku, to już w ogóle… Takie inwestycje naruszają cieki wodne powodując, że do niektórych studni poniżej przestanie nimi spływać woda. Ponadto trzeba tym nowym domom zapewnić wodę, więc buduje się studnie głębinowe, co pogorszy sytuację tych, którzy mieszkają niżej. Im więcej osób sprowadza się w góry, tym większe zużycie wody. A przecież się ona cudownie nie rozmnoży – po prostu szybciej zacznie jej brakować.
Jest i patohotelarka. W mojej miejscowości postawiono niedawno kolejny kiczowaty hotel, którego budowa budziła wiele kontrowersji. Ale doszła do skutku. Z kolei w miejscowości sąsiedniej, tej gdzie była bardziej dzika przyroda i babcina łąka, władze gminy przyklepały plan budowy hotelu na Hali Jaworowej (Jawierznej Holi) pod szczytem Kotarza. Budowa tak dużego obiektu i tak blisko szczytu to pomysł poroniony. A skąd właściciel będzie czerpał wodę? I komu jej w takim razie zabraknie? Tym bardziej, że goście hotelowi nie będą się tym przejmować, że wody komuś zabraknie, bo przecież płacą. Budowa ta jest mocno oprotestowywana przez mieszkańców i innych społeczników. Mają rację! Nie można dopuścić do tego by ta budowa się rozpoczęła!
Często argumentem miejskim jest, że drzewa na polach uprawnych są niewskazane, bo wyciągają z ziemi wodę roślinom uprawnym i zwiększają suszę. Ale to jest argument mieszczucha. Nie, one pozwalają więcej wody zatrzymać. Pomyślmy zanim odpowiemy: gdzie jest bardziej sucho, na polu pszenicy, czy w lesie? Drzewa nie pozwalają promieniom prażyć ziemi nie dopuszczając do jej przesuszenia (które zmniejsza szybkość wchłaniania wody deszczowej). Porównajmy temperaturę na ulicy w mieście: pozbawionej drzew i odsadzonej drzewami. Beton, a już zwłaszcza asfalt, nagrzewają się do takich temperatur, że nasze stopy zostałyby poparzone, gdyby nie obuwie. Ale pomyślmy np. o psach, które butów nie noszą. Do tego asfalt i beton + ściany budynków zwiększają powierzchnię, na którą padają promienie i zwiększają nagrzewanie powietrza – dlatego w miastach upał jest większy, niż poza miastem. Drzewa sprawiają, że temperatura nie jest aż tak uciążliwa. Ponadto korzenie spinają glebę. Teren pozbawiony drzew jest bardziej narażony na wypłukiwanie, czyli degradację, a to pociąga za sobą spadek ilości zatrzymywanej wody. Starożytna Grecja była krainą bujnych lasów liściastych. Niestety wskutek wycinki i wypasania w lasach dużej ilości kóz, które wyjadały młode drzewka, lasy zniszczono – kozy przerwały naturalny ciąg odnawiania się lasu. Teren uległ szybkiej degradacji i dzisiejsza Grecja to w znacznej mierze tereny zdegradowane, pustkowia. I suche. Korony drzew pozwalają zapobiegać zbytniemu podnoszeniu się lokalnych rzek w przypadku ulew.
Regulacje rzek to także nie jest temat nowy, bo w Polsce pierwsze prace w tym kierunku rozpoczęto już w średniowieczu, a wynikało to ze zjawiska, którego nie ówcześnie nie potrafili wyjaśnić – poziom wody w rzekach się zaczął podnosić, w części przypadków nawet o kilka metrów, co zaczęło zagrażać miastom nad nimi położonym (np. Warta na wysokości Poznania podniosła się o ok. 3 m). Co się stało z rzekami? Wyjaśnienie jest proste: wskutek wycinki lasów, które pokrywały znaczną część dawnej Rzeczypospolitej zmniejszyła się ilość zatrzymywanej przez tereny wody, co spowodowało, że więcej wody zaczęło odpływać i poziom rzek się znacząco podniósł. Po prostu wycinka, a także sama uprawa rolna powoduje degradację terenu. O tym jak za chwilę będą wyglądać okolice świeżo wybudowanych z rozpierduchą na stoku „domkach górskich” – wolę na razie nie myśleć. Można sobie wyobrazić, co tam teraz robią ulewy na tak naruszonym terenie i co będzie za kilka lat…
Z kolei korona dużego drzewa jest w stanie zatrzymać dziesiątki, a nawet setki litrów wody opadowej – nie bez powodu w czasie deszczu chronimy się pod drzewami (ale w czasie burzy lepiej się zastanowić najpierw). Woda ta, zatrzymana przez koronę i wolniej spływająca na powierzchnię ziemi ma większą szansę zostać wchłonięta przez glebę, zamiast po prostu spłynąć. No i ma to duże znaczenie pod kątem powodzi błyskawicznych, czy ulewa jest nad lasem, czy nad otwartym terenem.
Niestety nadal rolnicy itp. mogą otrzymać dotację do… melioracji kolejnych terenów, a Kowalskich zachęca się do zbierania deszczówki – także dopłatami, co jest wzajemną sprzecznością. Gdzie tu logika? Nie maj jej. To jest rozwiązanie, na które problemu nie rozwiąże, ale pozwoli zarobic producentom zbiorników na deszczówkę. Bo czy nie lepiej (i taniej) po prostu tę wodę naturalnie zatrzymać? Zamiast zwrotu polityki to mamy zapowiedzi budowy kolejnych zbiorników retencyjnych jako element walki o zwiększenie zasobów wody pitnej. I zachęty do zbieranie deszczówki. Co ciekawsze, na części osuszonych terenów buduje się zbiorniki retencyjne, by zwiększyć zasoby wody pitnej. Ale zbiornik sam z siebie nie nawadnia i nie rozwiązuje problemu – żeby podlać uprawy to i tak trzeba tę wodę transportować i żużywać na to energię (czyli płacić za zawracanie rzeki). Ponadto czy uprawy potrzebują, by je podlewać wodą uzdatnioną przez zakłady wodociągowe? Wodą kosztowną, chlorowaną lub ozonowaną? Chyba racjonalniejsze jest, jeśli robi to deszczówka, która po to właśnie jest. A jest o co walczyć, bo nawet jeśli uwierzymy w to, że nic nam nie grozi, bo jesteśmy krainą tysiąca jezior itp., to czy zdajemy sobie sprawę z tego że:
-jesteśmy jednym z krajów o najniższych zapasach wody pitnej na jednego mieszkańca – w lepszej sytuacji od nas jest nawet Egipt – kraj jakby nie patrzeć: suchy!
-część obszaru Polski to zarośnięta pustynia piaszczysta. Wystarczy zedrzeć trawę by się przekonać. W centralnej Polsce mamy nawet wydmy! Tylko pokryte roślinnością.
Właśnie z tego powodu, że część Polski to zarośnięta pustynia piaszczysta najpospolitszym drzewem w tym kraju jest sosna – drzewo, które ze względu na palowy system korzeniowy najlepiej sobie radzi w takim podłożu. A stepowienie to nie jest przypadek, to jest związane ze zmianą wilgotności gleby. Bo tak jak mówiłem, zmiana klimatu to nie tylko cieplejsze zimy i lata – to reforma wszystkiego, łącznie z przyrodą. Wymrą rośliny i zwierzęta, które nie będą w stanie przeżyć w nowych warunkach, a zastąpią je rośliny i zwierzęta lepiej sobie w takich warunkach radzące – w suchszym klimacie. Ocieplenie klimatu to nie możliwość zebrania dwóch plonów w roku, jak mówiła rządowa kampania edukacyjna 2 lata temu. To walka o to, by choć jeden plon w roku się udał! Zresztą już mamy u siebie skutki rozchwiania równowagi: to np. przywędrowanie w latach 90-tych do Polski szkodnika kasztanowców: szrótówka kasztanowcowiaczka. Szkodnik ten przybył do nas aż z basenu Morza Śródziemnego. Po prostu zimy przestały być dla niego naturalną barierą zasięgu, i granica jego występowania przesunęła się na północ. Dotarcie od Grecji i Macedonii do wybrzeży Bałtyku zajęło mu kilkanaście lat. To także plaga kleszczy! Tak, bo tych mamy plagę. Nie mamy plagi komarów w rzeczywistości, tylko kleszczy. Liczebność populacji komarów jest na naturalnym poziomie, a kleszczy – wzrosła do niebezpiecznego poziomu. Chociaż bawiliśmy się w lasach, nikt z nas nie złapał kleszcza! Za bardzo nie wiedzieliśmy nawet o nich – dowiedziałem się o ich istnieniu z podręcznika do biologii mając 10 lat… I w połowie lat 90-tych rozpoczęło się regularne wyrywanie kleszczy kundlom babci, a także Korze (Nespor niestety zakończył żywot przedwcześnie niedługo po zrobieniu zdjęcia z Korą). Potem pierwszy raz spotkałem kleszcza u człowieka – u 4-letniej kuzynki, która bawiła się na łące.
Kolejnym etapem po stepowieniu jest pustynnienie. A przypominam, że Polsce nie będzie to trudne, bo część to i tak zarośnięta pustynia. I tu znowu się zacznie: ale pustynie to Afryka, to nie ten klimat, a na pustyni Atakama to nie padało 400 lat… To znowu mity na temat pustyń. Pustynia Gobi zajmuje obszar 4 razy większy niż Polska, a jej północne granice leżą w tej samej odległości od równika, co takie miasta Wiedeń czy Budapeszt, czy Monachium – kilkaset km na południe od naszych granic. Granice pustyń nie są stałe, bo ich tworzenie i ewentualny zanik zależą od klimatu. Gdy zmienia się klimat, to zmienia się też obszar pustyń. Tworzeniu pustyń sprzyja niska suma opadów, ale także słabe zdolności do zatrzymywania wody. Na wielu pustyniach zdarzają się ulewy, a okresowo płyną rzeki. I zdarzają się powodzie błyskawiczne. Tak, na pustyniach są ulewy i powodzie błyskawiczne. A wspomniana pustynia Gobi obecnie powiększa swój obszar – pustynnieją kolejne obszary, które niedawno graniczyły z pustynią. A władze Chin rozpaczliwie próbują ten proces zatrzymać budując, a raczej sadząc, „wielki zielony mur chiński”.
Zima to okres mniejszych opadów. Pokrywa śnieżna zabezpiecza powierzchnie ziemi przed przesychaniem w tym okresie, a tajanie daje potężny zastrzyk wody budzącej się przyrodzie, która w tym okresie tego potrzebuje – nasza przyroda jest na to właśnie ustawiona. Dlatego problemem są zimy niemal bezśnieżne. To dlatego w 2020, pomimo trwania wiosny, przyroda wyglądała praktycznie jakby się jeszcze nie obudziła. Krótkotrwałą poprawę przyniósł rok 2021, gdy zima była dość śnieżna. Porównajmy wygląd starorzecza Neru w maju 2020:
A teraz zobaczmy co można było ujrzeć niespełna rok później:
Zwróćmy uwagę, że zdjęcie suchego koryta wykonałem w środku wiosny, i nie widać by cokolwiek zaczęło rosnąć, kiełkować z tego podłoża, podczas gdy kiełkujące rośliny sfotografowałem na samym początku wiosny, ale po śnieżnej zimie! Niestety, po 2 miesiącach koryto znowu całkiem wyschło („A przecież padało!”). Po tegorocznej zimie woda w nim się nie pojawiła… W pobliżu starorzecza mamy też rów melioracyjny, który odprowadza wodę deszczową prosto do uregulowanego Neru. Wiosną 2020 przyjechałem do domu na weekend majowy i przy porannej kawie w ogrodzie, rozprawiając o suszy z wujkiem patrzyłem na szary stok, na którym kiedyś pasły się owce. Szary, bo pomimo że był początek maja – trawa nie zaczęła jeszcze rosnąć. A przecież to pora roku, gdzie niektórzy mają już wykoszony ogród więcej niż raz! Drzewa liściaste mają na fotce z 07.05.2020 zielone liście, bo drzewa czerpią wodę z innych warstw, niż rośliny zielne – dlatego drzewa niespecjalnie konkurują o wodę z uprawami.
Cyrkulacja powietrza zmieniła kierunek – mamy więcej gorącego i suchego powietrza dążącego znad Sahary na północ. To, że przechodzi po drodze nad Morzem Śródziemnym to małe pocieszenie – i tak trafia do nas więcej gorącego i suchego powietrza. A to z kolei powoduje, że zima w górach jest cieplejsza, ale ocieplenie to jest większe, niż na niżu. A dalej to powoduje i zmniejszenie opadów, i przesychanie gleb, i trudności z utrzymaniem wyciągów narciarskich w ruchu, których właściciele ponoszą teraz ogromne koszty w związku ze sztucznym naśnieżaniem. Zwróćmy uwagę, że południowy kraniec Polski jest w zimie często najcieplejszym regionem, choć jeszcze nie tak dawno były to zachodnie obrzeża – bliżej Atlantyku.
Opisałem skutki błędnie prowadzonej polityki. Ale także jako mieszkańcy mamy sporo na sumieniu w kwestii zużywania zapasów wody pitnej. Przekonywałem się też, że mieszczuchy mają w domu magiczne krany – krany, w których woda bierze się znikąd. Po prostu leci. Jeszcze końcem roku 2011 usłyszałem taką rozmowę w autobusie miejskim z jednym z miast centralnej Polski: „będzie elektryczny bojler na 100 litrów i koniec, ma wystarczyć. Cztery baby w domu, wszystkie po pół godziny siedzą pod prysznicem, a 700 złotych miesięcznie za gaz to ja sam płacę. I jeszcze te stwierdzenia: ja nie wiem za co my tyle płacimy? Nie ma, będzie bojler i koniec”. Mama zwróciła kiedyś uwagę koleżance mieszkającej w bloku, że nie zakręciła wody, na co koleżanka: „Wiem, a przeszkadza ci to?”. Innym razem kolega (mieszczuch) poskarżył mi się, że wynajął kiedyś pokój w pensjonacie w Szczyrku. Poszedł pod prysznic się zrelaksować, a po 40 minutach zakręcono mu wodę. Opuścił pensjonat tłumacząc, że przecież by im zapłacił za tę wodę i poszedł wynająć pokój w hotelu. Ale czy wziął pod uwagę, że woda nie leci z magicznego kranu i mogłoby jej w pensjonacie zabraknąć dla innych, więc z jego dopłaty pożytku by nie było? Raczej strata, bo inni goście nie mogąc się umyć żądaliby zwrotu pieniędzy. Przykładów można by podawać sporo. Wystarczy, że siostra mamy, która w tym samym roku co i my przeprowadziła się do miasta – sama nabrała miejskich zwyczajów, i to bardzo szybko. Ciotka zamieszkała w bloku, gdzie miała bieżącą ciepłą wodę, a my w kamienicy, gdzie mieliśmy elektryczny bojler. I ten bojler włączany tylko na noc, wystarczał do funkcjonowania: umycia się i zmywania naczyń. Podczas gdy ciotka wpadając do nas czasem miała uwagi, że coś jest nie tak z naszym bojlerem, bo zaczęła zmywać gary i w trakcie zabrakło ciepłej wody. Nie muszę wspominać o tym, że mycie ciotki polegało na odkręceniu kranu na maksa i woda cały czas leciała. Ciepła. No a po jej myciu garów, to nie dość, że nie wszystkie gary zostały umyte, to jeszcze sami nie mieliśmy się za bardzo jak tego dnia umyć. Po takich wpadkach bardzo pilnowaliśmy, by ktoś „nieuprawniony” nie zaczął zmywać naczyń. Jedna ze starszych pań z mojej okolicy także nabrała brzydkiego zwyczaju mycia pod bieżącą wodą, gdy pracowała w domu wczasowym. Dopóki żył jej mąż – płacili nieduże rachunki za gaz i ścieki (bo wodę mieli ze studni, ale za ścieki trzeba było płacić na podstawie stanu wodomierza zainstalowanego przy pompie). Mąż zmywał naczynia po obiedzie, a gdy owdowiała – zaczęła płacić ogromne rachunki za ścieki i za gaz. Podejrzewała, że jest oszukiwana przez gazownię i zakłady wodociągowe. Zabrzmi to niewiarygodnie, ale płaciła za ścieki i za gaz więcej niż pięcioosobowa rodzina jej siostry. Na nic zdały się tłumaczenia, że jedno jej mycie to potężne zużycie wody i gazu. Na nic się zdało, gdy jej pokazać stan licznika: zużyła 280 litrów ciepłej wody na jedno mycie garów. I dlatego płaci takie rachunki. Bo zmywała powoli, odchodząc od zlewu i wycierając naczynia – nie zakręcając wody. A przypominam, był to okres, gdzie o wodę w studni wszyscy musieli się martwić, a miała studnię wspólną z siostrą. Mógłbym podać inne przykłady, znam kogoś, kto mówi, że oszczędza wodę, bo jej nie wylewa przy zmywaniu garów, ale siedzi codziennie po 20-30 min pod prysznicem mając odkręconą wodę. Znam człowieka, który codziennie zdejmował poszwy z pościeli i prał – codziennie, poszwy i ręczniki – po co? To ten sam, któremu zakręcono wodę w pensjonacie, a znam też inne osoby, które robią podobnie. Kwintesencją dla mnie jest znajome małżeństwo z pracy – co rano on lub ona przychodzą z dwoma kubkami i dzbankiem do parzenia herbaty. Pytanie: jak długo można myć 2 kubki i dzbanuszek? Nie wiem jak długo, ale widać długo, bo zarówno jej, jak i jemu zajmuje to 12 – 19 minut – z ciekawości zacząłem to mierzyć mając na myśli napisanie tego artykułu. Najpierw gąbeczką on lub ona obciera pierwszy kubek przez 4-5 min z każdej strony. W tym czasie ciepła woda leci odkręcona na maksa. Potem kubek trafia na bok i mamy powtórkę z drugim, a potem jeszcze dzbanek. Woda ciągle leci. A potem płukanie… Woda leci przez ok. kwadrans, żeby umyć 3 rzeczy! Często słyszymy, że ręczne mycie naczyń zużywa duże ilości wody. AWRUK! NIE! To ci, co mają w domu magiczne krany ją marnują, bo nie umieją z niej racjonalnie korzystać. Nawet napisać, że nie umieją racjonalnie korzystać to sztuka dyplomacji – niektórzy nie umieją w ogóle z niej korzystać!
Do tego dodajmy ile mamy obecnie w Polsce samochodów – jesteśmy na drugim miejscu w Europie pod względem liczby samochodów przypadających na jednego mieszkańca (mniej więcej 0,8 samochodu przypada na jednego mieszkańca Polski). Przypominam, że gdy mieszkaliśmy u babci w sąsiedniej wsi w latach 1991-1993, to nie było w sąsiedztwie żadnego samochodu. Dziś stoją przy każdym domu i w lesie na parkingu urządzonym na wyschniętym mokradle. Z kolei w drugiej miejscowości, za naszym płotem w latach 90-tych stał tylko motor oparty o ścianę. Dziś wieczorami stoi tam 6 samochodów pod warunkiem, że nie przyjechał ktoś w gości. Wygląda jakby mieli parking obok domu. W sumie mają. O ile to więcej wody na mycie takiej liczby samochodów w skali kraju? A przecież niektórzy lubią je myć używając wody z magicznego węża. Jak mi się skarżyła kiedyś szefowa z pierwszej pracy, z którą przy okazji porannej kawy rozmawialiśmy o suszy: bardzo dobrze, że wprowadzili zakaz podlewania i mycia samochodów, bo jej sąsiad zza płotu szaleje z wężem po 1,5 godziny żeby umyć samochód.
Wiele osób to ma teraz trawniki, a właściwie dywany w ogrodach ze sztucznie wysianej trawy. Trzeba je regularnie kosić i… podlewać, bo koszenie powoduje szybsze przesuszanie gleby wskutek docierania większej ilości promieni słonecznych do powierzchni gleby. W mojej okolicy pojawił się wodociąg i niektórzy są podłączeni zarówno do studni, jak i do miejskiej sieci. Niektórzy tłumaczą się tym, że oni mają wodę nie ze studni, tylko „miejską”, więc nie muszą się martwić o to, że im wody zabraknie. No i nie muszą oszczędzać jej. Bo miejska woda leci z magicznego kranu. Nawet jeden z sąsiadów, dawniej rolnik a obecnie właściciel pensjonatu, codziennie zrasza trawnik, by ładnie wyglądał dla turystów. A tłumaczy, że trawnik podlewa akurat wodą miejską, więc jej nie zabraknie. Czyżby? A skąd się bierze woda miejska? Zobaczmy na poniższy zrzut:
Nie trzeba instalować drogich zmywarek, by przestać marnować wodę. A marnując wodę marnujemy też surowce energetyczne, bo to przecież zmarnowanie węgla albo gazu użytego do ogrzania wody, która poszła na marne. Więc węgiel poszedł na marne i emisja spalin niepotrzebna! A mamy coraz więcej naukowych dowodów na to, że sami odpowiadamy za zmiany klimatyczne postępujące w takim tempie. No i za suszę też, zwiększając odpływ wody. Gdybyśmy rozsądnie gospodarowali wodą, tym na dłużej wystarczyłyby nam nie tylko zapasy wody pitnej, co i elektrociepłowniom zapasy węgla. Niektóre elektrociepłownie już straszą, że pojawią się przerwy w ich pracy z powodu braku węgla… Więc jest to tym bardziej istotne! A gdyby po prostu ludzie mniej marnowali? Nie wiem, czy brzmi to wiarygodnie czy nie, ale miałem okazję uczyć kogoś mycia garów – tak, żeby nie marnować wody. Pomarzmy więc o mieszczuchach, którzy mają świadomość co i skąd i zaczynają czymś racjonalnie gospodarować – wg realnych potrzeb, a nie według wygody. Woda nie musi lecieć na maksa – krany pozwalają regulować wielkość przepływu. Zaschniętych resztek jedzenia na garnkach nie trzeba zmiękczać lejąc na nie wodę aż zmiękną. Podczas mycia zębów woda nie musi cały czas lecieć. Podczas prysznica czy mycia w wannie także. Był okres, że w kabinach prysznicowych zaczęto montować radia i inne odtwarzacze muzyki. Czy robiono to po to, byśmy oszczędzali wodę, czy raczej po to, by nas zachęcić nas do dłuższego siedzenia pod prysznicem i zakupu takiej kabiny? Ręcznika naprawdę można użyć więcej niż raz, zanim trafi do prania. A już zwłaszcza pościeli można używać więcej niż jedną noc.
Nieważne, czy wodę czerpiemy z przydomowej studni, czy z miejskiego wodociągu – zużywamy jej zasoby. I powinniśmy walczyć o jej zatrzymanie, bo tego zależy nasza egzystencja, jak i widoki za oknem. A są w historii ludzkości wydarzenia, jak upadki krajów czy cywilizacji spowodowane suszą – np. Majowie nie przetrwali suszy. Ci, którzy przeżyli, opuścili swój kraj i wmieszali się w inne ludy. Nie bez powodu pewne tereny są prawie niezaludnione – bo klimat niespecjalnie zachęca do tego by się tam osiedlić ze względu potrzebę odczuwania jakiegoś komfortu, jak i na utrudnioną możliwość wyżycia na takim terenie. A co jeśli klimat u nas zmieni się na bardzo niekorzystny? W sumie już taki jest, ale może być dużo gorzej. Oby ludzie się obudzili, póki można jeszcze pewne rzeczy zatrzymać, zanim doprowadzimy sami do takiego stanu, że życie na tych terenach przyjemnością nie będzie z powodu klimatu i deficytu wody, której może brakować nie tylko do podlewania, ale także do umycia się. Ale do tego potrzebna jest i świadomość i dobra wola rządzących, którzy zwracają uwagę głównie na słupki poparcia, a nie na potrzebne kroki. A pewne działania „nie są popularne”. Więc rozwiązań oczywistych prawie nikt nie stosuje, by sobie nie zaprzepaścić szansy w następnych wyborach. Więc jest udawanie, że coś robimy. Że walczymy. Nieświadomość społeczna jest rządzącym na rękę. Problemem jest to, że ludzie, z rządzącymi włącznie, dzielą się na zwolenników i przeciwników czegoś. Ale nie kierują się przy tym stanem wiedzy naukowej. A czy np. kształt Ziemi zależy od tego, czego zwolennikami są ludzie: płaskiej czy kulistej Ziemi? Nie zależy. Tak samo to, czy ludzie wierzą lub nie w zmiany klimatyczne nie ma wpływu na to, czy one są czy ich nie ma. Trzeba po prostu działać. A ludzie muszą zaprzestać robienia czegoś tylko dlatego, że stać ich na zapłacenie wyższych rachunków – bo stać mnie, to se będę używał. Ale co z tego, że mnie stać, gdy czegoś po prostu nie ma, bo się skończyło?
Ale „Mieszczuchi to są ludzie bez pojęcia” – mówiła moja zmarła w sierpniu 2019 roku, przeserdeczna i przekochana, siostra babci, czyli starsza z dwóch cioci zza ściany – także prosta beskidzka góralka. I miała rację – sam tak twierdzę. Dziwi mnie także, jak łatwo ludzie, którzy pochodzą z gospodarstw – zapominają co to znaczy gospodarować. A tymczasem wczoraj wujek, z którym mamy wspólną studnię, poruszył temat, że trzeba pomyśleć o budowie głębszej studni.
Co do schnięcia lasów – świerk (dla górala: smrek) jest przystosowany do życia w górach. Jest zdolny rosnąć w płytkim podłożu, w którym sosna nie jest w stanie zapuścić swoich głębokich korzeni. Ale jest wrażliwy na brak wody z racji powierzchniowego systemu korzeniowego. Wrażliwe są też grzyby, które wraz z korzeniami drzew tworzą system naczyń połączonych. Osłabione świerki są podatniejsze na szkodniki, jak korniki, co przyspiesza ich umieranie i skalę zjawiska. Lasy w Beskidach, szczególnie te bliżej śląskiego zagłębia górniczo-przemysłowego, zostały mocno zmienione przez człowieka: większość naturalnych regli wycięto, a ich miejsce sadzono szybciej rosnące austriackie odmiany świerka pospolitego. Odmiany te są mniej odporne na brak wody od rodzimych świerków, a więc w obecnej sytuacji także na korniki. Gdyby problem był związany tylko z tym, że Beskidy są obsadzone obcymi odmianami świerków, to katastrofa ominęłaby Tatry. A nie omija, bo problem ma nieco podłoże – związany z dostępnością wody.
PS mam po prostu dobrą pamięć.
*Zaledwie dwa dni po publikacji tego artykułu na części mojego rodzinnego regionu ogłoszono stan suszy hydrologicznej.
**Tak jak mówiłem, wielu ludzi argumentuje na zasadzie: „to nieprawda, że papierosy skracają życie, bo dziadek palił prawie całe życie i dożył 90-ciu lat! Albo: „to nieprawda, że papierosy powodują raka płuc. Jadzia nie paliła i umarła na raka płuc, a teść pali od ponad 50 lat i nie ma raka”. Bo tu znowu chodzi o ilość. Papierosy są czynnikiem zwiększającym szansę zachorowania na raka płuc, a nie powodującym. Osoby niepalące też chorują na raka płuc, tyle że wśród osób palących odsetek osób chorych na raka płuc jest ok. 8 razy wyższy, niż w grupie niepalących. Można dożyć 90-lat będąc palaczem, tylko że odsetek długowiecznych jest wyższy wśród niepalących – średni czas życia jest krótszy w grupie palących niż w grupie niepalących. Tak samo spotkałem się z argumentacją, że to nieprawda, że pijani kierowcy stwarzają zagrożenie na drogach, bo większość wypadków powodują trzeźwi. Ale tu znowu należy rozpatrzyć udział danej grupy na drogach i ile razy częściej powoduje wypadki dana grupa. Gdyby osoby palące stanowiły tylko 1% populacji, to się okaże, że więcej osób choruje na raka płuc wśród osób niepalących, niż palących, a nadal wśród palących będzie 8 razy łatwiej na niego zachorować, niż wśród niepalących. Po co o tym piszę? Bo nie minęło nawet 48 godzin od publikacji tego artykułu, a już redaktor naczelny pewnego czasopisma, z wykształcenia historyk, neguje pewne fakty, bo w Tatrach zarejestrowano w lipcu najniższą od 25 lat temperaturę w lipcu. Ale to nie jest dowód, bo jedna jaskółka nie czyni epoki lodowcowej. Ani tamto, ani to, że upały były zawsze niczego nie neguje – były, ale ile było upalnych dni w roku dawniej, a ile w ostatnich latach ich jest? Nawet w dobie ocieplającego się klimatu mogą zdarzyć się całe miesiące o temperaturze niższej niż średnia wieloletnia, no bo jest to średnia! A dwa, np. luty zeszłego roku jako miesiąc był w niektórych częściach kraju chłodniejszy niż średnia wieloletnia, ale zima z lat 2020/21 jako pora roku (czyli 3 miesiące) – cieplejsza! A przecież chyba zimą jest ten kontrast najbardziej widoczny! Nawet dla zatwardziałego „mieszczucha”. A swoją drogą ciekaw jestem, czy gdy pewnej osobie mówiącej o drożyźnie i inflacji powiedzieć: „ale wzrost cen to był zawsze”, to przyjęła by to do wiadomości tak łatwo, jak jej przychodzi stwierdzenie, że „nic się dzieje, ocieplenia nie ma, to tylko wymysł i propaganda lewacka, a w ogóle to w Tatrach to było ostatnio najzimniej od 25 lat”. A przecież to dokładnie tak samo zasadna retoryka, jaką ta osoba się posługuje. To jest właśnie problem, że społeczeństwo korzysta z osiągnięć nauki, ale o nauce nie ma prawie w ogóle pojęcia. A póki nie ma pojęcia, to lepiej jak historyk zajmuje się historią.
Na koniec: dostać takie pytanie od strażaka – bezcenne!
A może jeszcze nie koniec? Czytam wiele dyskusje pomiędzy przedstawicielami społeczeństwa i stwierdzam, że tkwimy w błędnym kole – i tak pozostanie, póki ludzie korzystają ze zdobyczy nauki, ale o tej nauce nie mają pojęcia. Więc pewno jeszcze coś tutaj dopiszę.