Szok pogodowy

1 662

Pogoda to coś, czego nie można nie zauważyć w swoim otoczeniu, więc gdy tylko nauczyłem się miesięcy (początkiem drugiej klasy podstawówki na przedmiocie szkolnym zwanym środowisko), to zacząłem i na pogodę zwracać uwagę. Od małego szczególnie lubiłem patrzeć na burze, przed którymi zawsze wszyscy wyłączali wszystko z sieci elektrycznej. Szczególnie lubiłem patrzeć z babcinej łąki na znajdującą się jakieś 10 km na zachód od niej Czantorię – zbliżające się burze często waliły piorunami w jej górne partie. Gdy w 1993 roku z gór przeprowadziliśmy się do podgórskiego miasteczka, to pogoda była już obiektem moich obserwacji otoczenia. Burze oczywiście też były. Ponieważ z nowego domu miałem dość dobry widok na zachód, to i nadciagające burze było widać dużo wcześniej. A w razie czego to można było iść na kładkę nad torami kolejowymi, z której był znacznie lepszy i bardziej panoramiczny widok. Młodszym czytelnikom przypominam, że były to czasy, w których komputer w domu to była rzadkość, Internetu jeszcze właściwie nie było, a co dopiero aplikacje pogodowe na telefon. Generalnie wiadomo było, że czy to burza czy zwykły deszcz czy śnieg – nadejdzie z zachodu. A letnich upałów należało się spodziewać po wschodnim wietrze. I tak też uczyliśmy się tak też na geografii w szkole: latem opady i ochłodzenie z zachodu, upały i ładna pogoda ze wschodu. A zimą opady też z zachodu, ale opadom towarzyszy ocieplenie, a słoneczna pogoda, ale przy okazji mroźna – ze wchodu. Niż Islandzki i Wyż Syberyjski – te dwie nazwy się przewijały, jako kształtujące pogodę w Polsce. Ale do rzeczy.

Oczywiście burze były zawsze, są i będą. Ale drugiej połowie sierpnia 1995, jak prawie codziennie w ciepłe dni, wybraliśmy się z kolegami z klasy i z moją mamą nad rzekę po obiedzie. Nie siedzieliśmy za długo, widząc, że nadciąga burza. Było chyba koło 5 popołudniu, gdy wracaliśmy do domu. No i burza nadeszła po jakiejś chwili od powrotu. Ale ta burza była inna niż wszystko co dotychczas widziałem… Zaczął wiać bardzo silny wiatr, a zamiast deszczu była rozpylona w powietrzu woda, która tak ograniczyła widoczność, że zasadniczo widzieliśmy z okien tylko garaż znajdujący na placu, a tego co się dzieje w ogrodzie za nim – już zbytnio nie. Trwało to znacznie dłużej niż trwają letnie burze, bo jakieś 1,5 h. Ale gdy w końcu wróciła widoczność, to i tak intensywny deszcz i grzmoty trwały do późnego wieczora. Dopiero następnego ranka poszliśmy zobaczyć, jak wygląda rzeczywistość po burzy – wszyscy byli zajęci sprzątaniem po niej. Z parapetów na pierwszym piętrze wiatr zrzucił wszystkie doniczki z pelargoniami. Wszędzie leżały gałęzie, a nawet powalone drzewa. Na dom znajdujący się jakieś 400 m od nas powalona została potężna wierzba płacząca rosnąca na chodniku. Wybite były wszystkie okna na tej ścianie, na którą poleciała i całkowicie zniszczony różany ogród i ogrodzenie od strony ulicy. Do dziś na ścianie tego domu widoczne jest pęknięcie w murze przypominające o tym wydarzeniu i całej tej burzy. Wtedy nie zwróciłem uwagi jeszcze uwagi na pewien drobny, ale istotny szczegół. O tym za chwilę.

Był poniedziałek, 19 lipca 2004 roku. Pojechałem popołudniu autobusem do pobliskiej wsi odebrać swój rower od kolegi. Do przejechania z powrotem było raptem 12 km, ale gdy tylko wjechałem na wał wiślany i skierowałem w stronę domu, czyli na południe – coś przykuło moją uwagę. Chmury nad górami, daleko ode mnie, bo za pasmem Baraniej Góry, którą miałem ok. 35 km przed sobą w linii prostej. Chmury były silnie wypiętrzone i szybko zmieniały swój kształt – czyli to burza. Coś się szykuje… Jechałem spokojnie, bo przecież ta burza powinna powędrować na wschód, czyli zejść mi z drogi. Ale po kilku minutach zwróciłem uwagę, że te chmury idą w moim kierunku, zamiast na bok, a co gorsze – bardzo szybko się zbliżają. Rosną w oczach. To już nie zapowiadało się miło – przyspieszyłem na ile mogłem. Do domu dotarłem, nie będąc pewien czy zdążę, bo gdy wjechałem do miasta, to pomruki brzmiały już groźnie. Szybko schowałem rower, a na schodach zawróciłem 11-letnią kuzynkę, która akurat wtedy wymyśliła sobie zajść do sklepu po lody…  Potem brat mi przypominał, że wyglądało to dość filmowo: w ostatniej chwili wpadłem i wepchnąłem kuzynkę do środka z hasłem: „Gdzie? Nie widzisz co się dzieje? Z powrotem!” i gdy zamknąłem drzwi – to po kilkunastu sekundach się zaczęło. Jak w filmie. Była to powtórka z roku 1995… Ta burza trwała krócej, ale także narobiła sporych szkód. Tę akurat uwieczniłem na fotografiach, a raczej uwieczniłem szkody przez nią poczynione. Te fotografie dodam przy okazji, bo znajdują się w moim albumie w rodzinnych stronach. Nietypowy był kierunek, z którego nadeszła: z południa, zamiast z zachodu. A skąd nadeszła burza z 1995 roku? Też z południa, przez co wywrócone drzewa skierowane były na północ, tyle że wtedy nie zwróciłem jeszcze uwagi na to, że kierunek jest nietypowy. Gdyby kierunek był typowy – wierzba poleciałaby na wschód i oszczędziła dom. Ale poleciała na północ…

Aby przeżyć trzecią burzę tego typu przyszło mi czekać do 10 sierpnia 2017 roku – przeżyłem ją w Łodzi. Burza nadeszła przed godziną 6 rano. Akurat wstawałem do pracy o 5.30, więc gdy usłyszałem pomruk i spojrzałem przez okno – wiedziałem, że do pracy pojadę trochę później. Nie będę szczegółowo opisywał, jak burza „zrobiła porządek” z ogródkami piwnymi na Piotrkowskiej, oraz wywiała styropian z pobliskiej budowy hotelu. Styropian zresztą został rozciapany na ulicach przez samochody. Ta burza nadeszła z południowego zachodu. To też mniej typowy kierunek jak na burzę.

Lodz 10082017 SE 2
Wymowny obrazek przedstawiający sytuację po burzy/nawałnicy 10.08.2017. Całość: https://lodz.se.pl/galeria/zobacz-zdjecia-po-nawalnicy-w-lodzi/gg-nXdn-77RE-w7rB/gp-M7vy-ntNH-Hnmk

Niestety, ale następnego dnia, w piątek 11 sierpnia 2017 jechałem z Łodzi do Poznania w odwiedziny. Zwykle uprawiamy wtedy rowerową turystykę, więc jechałem z rowerem. Kupiłem bilety na pociąg IC Wawel kursujący z Krakowa do Szczecina przez Łódź i Poznań. Gdy czekałem na peronie na stacji Łódź Chojny zapowiedziano pociąg IC Wawel do Szczecina, ale przyjechał pociąg do Węglińca przez Wrocław i zrobiło się spore zamieszanie na peronie. Chyba był to znak, żeby tego dnia do Poznania nie jechać (we Wrocławiu też miałem kogo odwiedzić), bo gdy w końcu przyjechał właściwy pociąg, to utknąłem w tym pociągu w Witaszycach po burzy, gdyż dalej linia była nieprzejezdna. Na dworcu Poznań Główny pojawiłem mając14 h opóźnienia. Podróż tym pociągiem opisało zresztą kilka gazet i inne media. Poniżej przedstawiam swój bilet z pamiętnej podróży – pełnej wrażeń dzięki pogodzie, oraz dodatkowym atrakcjom zapewnionych przez samo PKP i Przewozy Regionalne 😊 A burza została okrzyknięta burzą stulecia.

bilet

No dobrze, ale wróćmy na chwilę do dalszej przeszłości. Rok 2000 nie był pierwszy z anomaliami, ale od samego początku przyniósł wyjątkowo duże jak na owe czasy anomalie pogodowe. Przede wszystkim bardzo łagodną zimę – to znaczy trudno to nazwać zimą, bo zima skończyła się w styczniu. Stacja meteorologiczna w Krakowie zanotowała ostatni mróz w dniu 09.01.  Do tego po tej niezimie nastał upalny wręcz kwiecień, a upałowi w wielu miejscach towarzyszyły nocne przymrozki powodujące bardzo duże szkody w rolnictwie i sadownictwie. Właściwie to i tutaj codziennie mówiono i paradoksalnej sytuacji: upały i przymrozki w nocy. Ta wiosno-zima i kwietniowe upały odbiły się to na przyrodzie w taki sposób, że np. w moim ogrodzie róże, których miałem prawie 60 krzewów, zakwitły już 9 maja. O miesiąc przed normalnym terminem kwitnienia. Ktoś by pomyślał: „I cóż w tym złego? Fajnie, że se wcześniej zakwitły”. Ale nie tak powinny wyglądać dostojne róże. Pobudzone kwietniowym upałem rośliny zaczęły rosnąć za szybko i wytwarzać pąki kwiatowe za wcześnie, na cienkich i słabych pędach. Cienkich i słabych, bo rosnących za szybko z powodu zbyt wczesnych upałów. Dla róż po prostu było już lato, a one jeszcze nie kwitną! No to wypuściły szybko pąki kwiatowe. A przez to kwiaty były słabo wykształcone, na równie słabych pędach, które pod ciężarem kwiatów często się wyłamywały. Co ciekawe, to podczas tych kwietniowych upałów niebo przemierzały niewielkie, ale liczne burze – idąc pewnego dnia na kładkę naliczyłem 6 cumulonimbusów w zasięgu wzroku. Co jakiś czas było słychać niewielkie pomruki z tych małych cumulonimbusów, ale deszcz nie padał, a chmury szły sobie gdzieś dalej. Szły na północ. Do tych anomalii, których nie sposób było nie zauważyć, nawiązuje zresztą okładka polityki z 27.05.2000.

Ale upalny kwiecień to nie jedyna nowość w pogodzie, która nastąpiła w roku 2000. To także czas, w którym w Polsce pojawiły się gwałtowne burze. Na tyle gwałtowne i na tyle często, że stanowiło to swego rodzaju szok i pytania: co się dzieje z tą pogodą? Tak, dosłownie było to obiektem dyskusji w wielu domach, o czym młodsi mogą nie wiedzieć. Tym bardziej, że wiadomości często donosiły o kolejnych nawałnicach, ofiarach porażenia piorunem, złamanych konarów itd. Niestety, o zwykle o śmiertelnych ofiarach. Ponadto wręcz codziennie się słyszało o zerwanych dachach, poprzewracanych drzewach, zalaniach i podtopieniach, a nawet o opadach dużego gradu, czy rzadziej o trąbach powietrznych. Do tego doszły jeszcze powodzie błyskawiczne. Jak powiedziała asystentka dentystki, u której wtedy bywałem: „Ja to się boję tych burz, co teraz są”. Bo tak jak mówię – ludzie o tym rozmawiali. Nawet będąc na fotelu dentystycznym… Tak, i miała prawo tak powiedzieć – nie dało się ukryć, że coś w pogodzie się zmieniło. I to na gorsze. A nawet na niebezpieczne – lepiej było się zawczasu schować… I tak jak powtarzam: pogoda stanowiła przedmiot dyskusji w wielu domach w tamtym czasie, bo trudno było nie zauważyć: coś się dzieje i nie dzieje się dobrze. Jest niebezpiecznie…

Po co ja o tym wszystkim się tak rozpisuje? Po co sięgam pamięcią wstecz prawie 30 lat? Bo zwróćmy uwagę na jedno: pewne zjawiska pogodowe trwają już od takiego czasu, że niektórzy zdążyli albo dorosnąć w tej rzeczywistości, a inni, ci nieco starsi, zapomnieć co było dawniej. Zapomnieli, jak wyglądała pogoda albo innej po prostu nie znają, bo urodzili się w tej nowej rzeczywistości. Albo po prostu przywykli już i wydaje im się, że tak jest zawsze i to jest normalne.

A właśnie lata 90-te, a zwłaszcza ich druga połowa to okres dużych zmian w pogodzie. Zmian, których trudno było nie zauważyć. Lata 2000 i 2001 były szczególne nie tylko ze względu na datę i celebrowanie nowego millenium, ale ze względu na to, co wówczas działo się w pogodzie z na tyle nie spotykaną wcześniej siłą i gwałtownością, że naprawdę trudno było nie zauważyć, że coś złego się z pogodą dzieje. To była wręcz rewolucja, na którą ludność tego kraju nie była przygotowana. Bo w sumie prawie codziennie wszystkie dzienniki trąbiły o kolejnych nawałnicach, o powalonych drzewach, zerwanych dachach, ale także – ofiarach w ludziach. W letniej porze przez Polskę przetaczała się bardzo duża ilość nawałnic, powodując niespotykane wcześniej szkody i zagrożenia. Nie chodzi o sam fakt przechodzenia nawałnic, bo nawałnice były zawsze, tylko o ich skalę i liczbę. A wtedy i liczba i skala były na tyle nowością, że powtórzę to: trudno było nie zauważyć – coś złego się z pogodą dzieje. Którego razu gdy włączałem na Teleexpress i zaczęło się o nawałnicach i ofiarach piorunów moja dochodząca do pokoju mama zapytała: „Gdzie tym razem?”. Ot, 07.06 lub 08.06.2000 o 4.45 rano przeszła burza, którą trudno zapomnieć. Była to burza, która wszystkich postawiła na nogi z innego powodu – pioruny waliły jak wściekłe. Czy mi ktoś wierzy czy nie, to przez 1,5 godziny był nieprzerwany ryk. Wtedy też po raz pierwszy w życiu spotkałem się z sytuacją, że w prognozie pogody na wszystkich kanałach ostrzegano nie tylko przed burzami, ale także przed możliwością wystąpienia… tornad. A jak było po nawałnicy, to zawsze pytani przez dziennikarzy mieszkańcy odpowiadali właściwie to samo: przyszło nagle, nie spodziewali się, trwało 15 min i narobiło takich szkód. I tak w sumie już pozostało, dlatego dla wielu taka pogoda jest normalna, bo innej nie znają, albo ci deczko starsi się przyzwyczaili i zapomnieli, że dawniej było jakoś spokojniej. Że burza i nawałnica to nie były terminy tak bliskoznaczne jak teraz. Bo dziś jak mówimy deszcz, to raczej mamy na myśli ulewę, a jak burza – to praktycznie nawałnicę. A w latach 2000 i 2001 włączając jakieś wiadomości latem pewno wzorem mojej mamy niejeden człowiek zadawał sobie pytanie: „Gdzie tym razem?” bo od informacji o nawałnicach czy śmiertelnych ofiarach burz zaczynały się wiadomości na wszystkich kanałach. Do tych wydarzeń nawiązuje też np. to wydanie „Polityki”.

Obraz2 1

I zwróćmy uwagę na datę: 2001. Tak, był to szok był wtedy. Dlatego akurat po raz drugi Polityka? Bo było to czasopismo, które regularnie przeglądałem i czytałem w szkolnej czytelni. Więc pamiętam, że poruszała opisywane kwestie i odszukałem je. Nie tak łatwo odnaleźć archiwum sięgające tyle wstecz w przypadku innych gazt i czasopism.

Oczywiście chodzi nie tylko o lato. Zmiany dostrzegalne były o każdej porze roku. Na przykład w Wielki Piątek 1998 lub 1999 roku (ale raczej 1999) przez Polskę przetaczał się potężny cyklon z huraganowym wiatrem. Podczas nagrywania reportażu z ostrzeżeniem, by nie wychodzić z domu bez potrzeby, przed kamerą ekipy Wiadomości TVP1 cegły ze złamanego przez wiatr komina ciężko raniły staruszkę idącą chodnikiem obok. Nie, w tamtych czasach nie było jeszcze „przypadkowego przechodnia” w ekipie Wiadomości TVP1.

Zanim przejdę dalej, zastanówmy się: czy wystawialiśmy kiedyś roślinki pokojowe na balkon czy tam na taras, czy ewentualnie gdzieś przed dom, żeby je deszcz spłukał? Jeśli tak, to teraz zastanówmy się, kiedy ostatnio mieliśmy okazję to zrobić? Zapewne w większości przypadków dawno, bo prawie zawsze co deszcz to jakaś ulewa z wiatrem, która zbije te rośliny i poprzewraca doniczki.

A kiedy ostatnio był deszczowy dzień? Przypomnijmy sobie, kiedy ostatnio siedzieliśmy 2 dni w domu, albo chociaż 1 dzień, bo padało od rana do wieczora?

NIE, NIE MAM NA MYŚLI TEGO, ŻE DZISIAJ PRZESZŁA BURZA, KTÓRA TRWAŁA 20 MIN, A WCZORAJ TEŻ PRZESZŁA BURZA I LAŁO 20 MIN.

ANI TEGO, ŻE JEDNA BURZA PRZESZŁA PRZED POŁUDNIEM, A DRUGA POPOŁUDNIU, WIĘC DZISIAJ PADAŁO.

To nie są dni deszczowe w prawdziwym znaczeniu! To, że przeszła burza nie oznacza, że cały dzień nic mogliśmy robić, bo pada i wszędzie szliśmy pod parasolem. Mam na myśli dni, w których jak pada, to nie wystarczyło poczekać 30 min czy tam godzinę i iść do sklepu bez parasola, bo padało od rana do nocy. Mam na myśli deszcz, taki zwyczajny, ŻYCIODAJNY. Kiedy ostatnio powiedzieliśmy: dzisiaj pada, bo padało jak się obudziliśmy i padało jak zasypialiśmy? Kiedy ostatnio wielki front atmosferyczny z deszczowymi chmurami zasłonił cały kraj i na cały dzień pozbawił nas słońca i cały dzień padało? Kiedy ostatnio pogoda zepsuła się na 2 dni? Burze były zawsze, ale teraz to mamy burze za często zbyt ulewne i gwałtowne. A nie ma właściwie zwyczajnych dni deszczowych. No bo kiedy ostatnio z zachodu nadeszły deszczowe chmury, które zakryły całą lub prawie całą Polskę i popadało? No, właśnie: kiedy i jeszcze raz kiedy?

Wspomniany rys historyczny zwykle u mnie jest celowy. Bo to daje dopiero pełny obraz.

Właśnie okres, w którym w szkole uczyłem się o pogodzie, co ją kształtuje to okres dużej zmiany i to co pisały podręczniki zaczęło się dezaktualizować właśnie wtedy. To okres, w którym ruch powietrza zmienił się z równoleżnikowego (czyli linii wschód-zachód) na południkowy (czyli linii północ-południe). To okres, w którym zmienił się charakter opadów: zamiast spokojnych letnich opadów frontowych znad Atlantyku zaczęły dominować opady ulewne i nawałnice.

Śledząc komentarze pod wiadomościami w Internecie albo słuchając czasem jakichś opinii – do tych regularnie się powtarzających należy ta, że rolnicy zawsze narzekają albo na deszcz, albo na suszę.

Tak narzekają. Bo mają jakby większe powody niż dawniej. A to dlatego, że znacznie więcej jest zjawisk gwałtownych: uprawy są przesuszane i wymagają drogiego nawadniania sztucznie. A jeśli nie susza, to wiatr i grad często dopełniają dzieła zniszczenia. I trwa to już tak długo, że po prostu przywykliśmy. Dlatego tyle ludzi lekceważy problem, bo pewne rzeczy im się wydają normalne, „zawsze tak było”, tylko w telewizji robią wielkie halo z powodu suszy. Ekolodzy ściemniają. A rolnicy narzekają, bo chcą wyłudzić odszkodowania.

Pozwolę sobie zatem przypomnieć:

  • 4 lipca 2002 – nawałnica powaliła ponad 45 000 ha lasu w Puszczy Piskiej (16 000 ha) Boreckiej, Augustowskiej, Zielonej i Romnickiej – pas zniszczeń miał szerokość ok. 15 km i rozciągał się na długości 130 km. Uszkodzonych lub zniszczonych zostało ponad 700 budynków. Kataklizm oceniony na największy w historii polskiego leśnictwa. W likwidację szkód leśnych było zatrudnionych nawet 6000 ludzi i 1200 traktorów. Do odnowy lasu potrzebne było 130 milionów sadzonek. 45 000 ha to obszar o wymiarach 10×45 km. Był to prawdopodobnie pierwszy kataklizm na taką skalę zaobserwowany w Polsce.
  • 19 lipca 2004 – potężna nawałnica na Podbeskidziu, siejąca zniszczenia w pasie o szerokości ok. 30 km (piszę o niej we wstępie). Następnego dnia na wchód od pasa zniszczeń po tej burzy przechodzi identyczna nawałnica. Burze te wędrowały na północ czyniąc dalsze szkody.
  • 23 sierpnia 2005 – zaledwie 30-minutowe opady spowodowały wystąpienie powodzi błyskawicznej w Cieszynie i w sąsiednich wsiach. Ponieważ działo się to o 5 rano – wielu mieszkańców zostało całkowicie zaskoczonych.
  • 21 sierpnia 2007 – 12 osób zginęło na Jeziorze Śniardwy wskutek uderzenia burzy. Zatonęło 15 jachtów, a 39 zostało przewróconych. Burza ta powstała nad Bieszczadami i wędrowała na północ siejąc zniszczenia po drodze. Zaledwie 2 lata wcześniej miała miejsce podobna historia na mazurskich jeziorach, ale obyło się wtedy bez ofiar. Śmiertelne ofiary to przede wszystkim osoby, które zignorowały informacje o nadciągającej burzy.
  • 15 sierpnia 2008 – pamiętne nawałnice i seria tornad na południu. Dodatkowo w wielu miejscach spadł duży grad powodujący wiele zniszczeń. W moim przypadku widziałem taki po raz pierwszy w życiu (obudziło mnie gradobicie). Do wieczora w Gliwicach, w których tego dnia przebywałem przeszło łącznie 5 gwałtownych burz, ale tylko pierwsza przyniosła ze sobą gradobicie. Niszczycielskie gradobicie przeszło także przez moje rodzinne strony – pozostawiło po sobie trwałą pamiątkę w postaci wgnieceń w stole ogrodowym.
  • Lipiec 2011 – zniszczone uprawy, głównie papryki, na Mazowszu. Zgłoszono zniszczenie 4000 tuneli foliowych. Podczas wizyty ówczesnego premiera na miejscu klęski żywiołowej padają słynne słowa: „Jak żyć, panie Premierze?”.
  • 31.05.2016 – nawałnica powaliła dąb Bolesław – jeden z najstarszych dębów w Polsce.
  • 11.08.2017 – pamiętna burza stulecia, siejąca spustoszenie w pasie od Dolnego Śląska do Pomorza Gdańskiego. W jedną noc zostały zniszczone uprawy na powierzchni ponad 600 km2. Zaledwie dzień wcześniej nieco bardziej na południe od pasa dokonanych zniszczeń przeszły podobne nawałnice (piszę o nich wcześniej). W lasach zostało powalonych miliony drzew (szacowane w setkach milionów). Największe szkody w drzewostanie w historii polskiego leśnictwa (wcześniej był to kataklizm z 2002 roku).
  • 14.07.2021 – największy incydent burzowy roku. Burza, która ok. godziny 22 dotarła do Łodzi była przeze mnie śledzona na radarze. Dotarcie od Babiej góry i kotliny Żywieckiej do Łodzi zajęło zaledwie 2 godziny. W wielu częściach kraju ogłoszony najwyższy stan zagrożenia. Bardzo duże szkody w lasach.
Obraz4 1

Spokój nie trwał jednak długo, bo:

Ok, ale to taka lista z pamięci i oczywiście można by tutaj znacznie więcej wpisać, a lista byłaby bardzo długa.

A gdyby jakiś obcokrajowiec, powiedzmy japoński turysta podczas pierwszej w życiu wizyty w Polsce zapytał: „Macie w Polsce tornada?” – to co byśmy odpowiedzieli? Ja bym odpowiedział: Tak. I sądzę, że wiele osób podobnie by powiedziało. Bo o tornadach też dość regularnie słyszymy. A gdyby to było 25 lat temu, czyli w 1998 roku i powiedziałbym: TAK, to inni pukaliby się w czoło. Polska i tornada? Toż one to są w USA. Kansas itd. Tam jest Aleja Tornad. I podobnie byłoby, gdyby Japończyk zapytał o to w Niemczech czy w Czechach. I może dlatego przejeżdżając w 2010 roku przez miejscowość Blachownia koło Częstochowy, gdy pokazywałem przebywającemu w delegacji Słoweńcowi domy z nowymi dachami i zniszczony las i powiedziałem: skutki tornada, to się zdziwił i zapytał: „Tornado? W Polsce?” A jednak…

Tornada występują w wielu miejscach na świecie, jednakże pomijając Aleję Tornad – w pozostałych częściach świata są zjawiskiem raczej rzadkim. Na tyle rzadkim, że o tornadach to słyszeliśmy tyle, że znowu jakieś przeszło w Ameryce. W Polsce były na tyle rzadko, że wiele osób o nich nie słyszało i w pierwszej chwili odpowiedziałoby, że nie ma ich w Polsce. Bo w tamtych czasach było to tak, jakby zapytać, czy na Pustyni Błędowskiej są kaktusy…

Ale i trąby powietrzne zaczęły się pojawiać w wiadomościach z kraju w tamtym okresie. One występowały w Polsce, ale były zjawiskiem rzadkim. Tymczasem ich występowanie nasiliło się ok. wspomnianego roku 2000, a począwszy od roku 2006 – stały się już nie takim niecodziennym zjawiskiem. Bo wystarczy przypomnieć, że w sierpniu 2008 roku mieliśmy kwintesencję a nawet zaczęto rozważać, czy w Europie, na obszarze Polski, nie tworzy się druga aleja tornad. Pamiętny w historii polskiej meteorologii jest dzień 15.08.2008.

14.07.2012, a więc wtedy, gdy wszyscy żyli Euro2012 tornado przeszło m. i. przez okolice borów Tucholskich. Ślad po jego przejściu jeszcze długo będzie widoczny.

Obraz6
Widoczny ślad zniszczeń w lesie po przejściu tornada w 2012 roku

A tutaj jeszcze leśne szkody po wichurze z 10.08.2017 w lasach pod Łodzią:

Niestety, ale zaledwie 8 tygodni później, 05.10.2017 przetaczający się przez Polskę orkan Ksawery dopełnił działa zniszczenia:

20180331 163626
Szkody w podłódzkim lesie po przejściu orkanu Ksawery 05.10.2017 (zdjęcie wykonałem 31.03.2018)

No, ale rok to nie tylko lato, to także inne jego pory. Mówi się przecież np. o pierwszej wiosennej burzy, bo burze to generalnie zjawisko przewidziane na cieplejszą część roku. Pamiętam jak pewnego dnia zimą 1992 roku babcia i ciotka powiedziały przy śniadaniu, że w nocy przeszła burza i mocno sypał śnieg. Tak, burza. Mówili też o burzy śnieżnej w wiadomościach – wtedy pierwszy raz usłyszałem tę nazwę. Takie zjawiska jak zimowe burze miały charakter bardzo rzadki wtedy. Ale w styczniu i w lutym ubiegłego roku przez Polskę przetaczało się kilka frontów burzowych – z burzami śnieżnymi! Tak, z burzami: z piorunami. I to w styczniu i w lutym. Do jakiej kategorii zaliczyć te burze? Pierwszych wiosennych?

Obraz7

Burze te przetaczały się z północy na południe, jak widać na obrazku.

Co łączy te zjawiska? Żadna ze wspominanych gwałtownych burza nie nadeszła z zachodu, jak by można się spodziewać „podręcznikowo”. One przyszły z południa, a te zimowe – z północy. Poniżej widzimy sytuację z dnia 05.07.23. Widać, z której strony nadciągają burze: z południa.

Tak samo z południa nadeszły pamiętne nawałnice, łącznie z burzą stulecia. Prawie wszystkie gwałtowne zjawiska pogodowe, jakie w ostatnim czasie obserwujemy są związane z powietrzem nadchodzącego z południa: znad Sahary, znad Morza Śródziemnego. Ruch powietrza nad Europą zasadniczo zmienił się z zachodnio-wschodniego na południowo-północny. Na ten, który zdaniem pewnego archeologa przyniesie nam korzyści. Ale za takie korzyści to ja podziękuję. I polecam śledzić radar na stronie IMGW – doskonale widać co i z której strony przyszło na potwierdzenie moich słów.

Bo właśnie z tą zmianą wiążą się burze, i to gwałtowne i często niszczące uprawy – zazwyczaj nadchodzą z południa. Nawet teraz, gdy piszę ten artykuł (niedziela, 09.07.2023) wiatr wieje z północy, a nie ze wschodu czy z zachodu. Oczywiście to nie oznacza, że z zachodu czy wschodu nie wieje. Albo, że dawniej z południa lub z północy nie wiało, bo by nie było np. halnego wiejącego z południa. Chodzi o to, na którą stronę szala jest przechylona.

I przypominam, że już w latach 90-tych naukowcy alarmowali: zanika prąd zatokowy (Golfsztrom) – główny czynnik kształtujący pogodę w Europie. A mówiąc naukowcy mam na myśli naukowców, a nie archeologów, czy historyków. A przecież to rozchwianie pogody zaczęło się właśnie wtedy…

Wracając do rolników: przesuszona gleba nie wchłania wody. Potrzebuje pewnego czasu, aby nabrać właściwości hydrofilowych (wodolubnych) i woda mogła zacząć w nią wsiąkać. Dlatego ulewne deszcze nie wsiąkają na bieżąco (nie nawadniają), tylko przede wszystkim spływają, powodując bardzo gwałtowne wezbrania rzek, albo podtopienia, bo nie nadążająca wsiąkać woda spływa w obniżenia terenu. Do tego dodajmy wypłukiwanie pól uprawnych i podmycia powodowane przez szybko spływającą wodę. Mamy bardzo bogatą sieć rowów odwadniających, a bardzo małą irygacyjnych (nawadniających). Rowy te umożliwiają szybkie spływanie wody do rzek. Deszczówka zamiast wsiąkać, to głównie spływa do rzek, bo ma jak. Bo ma czym – sami jej to umożliwiliśmy. Mamy w tym kraju dziesiątki tysięcy kilometrów rowów odwadniających. A to powoduje bardzo szybkie podnoszenie rzek i powodzie błyskawiczne. Stąd bierze się susza, a jednocześnie regularnie słyszymy o podtopieniach i bardzo niebezpiecznym zjawisku, jakim są powodzie błyskawiczne – zjawisko w Polsce wcześniej występujące rzadko. Szybkie spływanie, potęgowane przez sieć rowów ODWADNIAJĄCYCH jest źródłem suszy, o czym już pisałem rok temu. Bo deszcze nie mają szansy nawodnić gleb. Powodzie błyskawiczne nie świadczą o tym, że mamy wilgotny klimat, ani tym bardziej dużo wody, tylko o nawalnym opadzie – zbyt szybkim, by ziemia sobie z nim poradziła, zwłaszcza ta przesuszona. Powodzie błyskawiczne występują także na pustyniach – o czym pisałem rok temu. A zbyt szybki opad + kanały odpływowe = gwałtowne podniesienie jakiejś małej rzeki. I powódź błyskawiczna… A przypominam, że mamy w Polsce bardzo bogatą sieć melioracyjną, która w zamyśle służy do tego, by woda odpływała ze zbyt wilgotnych dla rolnictwa/osadnictwa terenów – tylko że te rowy były kopane w czasach, gdy pogoda była inna… Podobnie jak i kanały burzowe w miastach, które zaprojektowano z myślą o spokojniejszych opadach. Obecnie sieć melioracyjna odpowiada za szybkie i gwałtowne wezbrania, bo to nią spływają masy wody, które nie mają czasu wsiąknąć i po prostu odpływają. I nie nawadniają! Ta sieć, jak i cała gospodarka wodna – wymagają pilnych działań. Zamiast po prostu wylewać wodę – trzeba nią zacząć gospodarować. I to zaraz. To, że coś działało 50 czy 100 lat i było dobrze, nie oznacza, że będzie dobrze działać, gdy zmieniły się warunki, w których to pracuje. Za zmianą warunków musi iść w parze odpowiednia reakcja. To tak jakby przebudować skrzyżowanie ze światłami na rondo i oczekiwać, że będzie dobrze jak ruch samochodów nadal będzie prosto przez skrzyżowanie. Cóż, niektórzy próbują przejechać przez rondo na wprost, ale nie kończy się to dobrze. Nasza polityka hydrologiczna jest właśnie taka: zamiast krzyżowanie ze światłami jest teraz rondo, ale samochody kierujemy nadal na wprost. A jazda przez rondo na wprost nie skończy się dobrze…

Na sam koniec poruszą ważną kwestię. Gdyby nagle Lewandowski zaczął grać w klubie Beskid Skoczów, to prawie wszyscy by o tym wiedzieli i mówili. Gdyby zniesiono limity prędkości na autostradach w Polsce, to także wszyscy by o tym wiedzieli. Gdy dziecko znanej aktorki okaże się chore – natychmiast o tym napiszą ogólnopolskie media. Dowiemy się nawet gdzie lecą na wakacje. Gdyby Piotr Żyła i jakaś kobieta pili kawę w restauracji – cała Polska huczałaby, że to jego nowa partnerka. Gdy ukaże się nowy model Forda – połowa facetów o tym wie. Gdy ukaże się nowy model smartfona – też masa ludzi o tym wie. Niemal każdy kto ma trochę lat jest w stanie powiedzieć jak przez 30 lat zmieniły się np. telefony komórkowe: z ciężkich cegieł dla bogatych w ogólnodostępne urządzenia wielofunkcyjne. Nawet nie trzeba być moim wieku – ktoś urodzony w roku 2000 też może opowiedzieć o zmianach jakie miały miejsce w kwestii telefonów komórkowych. A czy 20 lat temu mieliśmy w domach takie telewizory, jak dzisiaj? Ileś osób będzie znać wyniki jakichś mistrzostw w piłce nożnej sprzed lat, albo powie gdzie jakiś piłkarz grał. Kto strzelił gola. Z daleka większość męskiej części społeczeństwa rozpoznaje modele samochodów.

Dlaczego tak? Bo futbol, samochody, telefony, ploteczki i parę innych – są przedmiotem zainteresowania dużej części społeczeństwa. Jedni będą żyć bardziej futbolem, inni ploteczkami, trzeci jeszcze czymś innym. A skoro to stanowi przedmiot zainteresowania, to będą patrzeć i dostrzegać zmiany. No i DOSTRZEGAJĄ: ta odchodzi z serialu, ten przechodzi do Barcelony, a ta jak utyła… Mercedes wypuszcza nową linię samochodów. I wie jak przez okres ostatnich 30 lat zmieniły się telefony, telewizory, samochody czy nawet niektóre dyscypliny sportu.

Tymczasem bywam w lasach, na łąkach, w górach czy gdzieś nad stawami i rzekami. W niektórych miejscach spotykam wielu ludzi. Gdy jestem w lesie to widzę, że spacerują sobie starsze małżeństwa, które rozmawiają lub milczą – po prostu spacerują. Ale spotykam też osoby młode – też nieraz parami, ale w większości przypadków spotykam osoby pojedyncze. I prawie zawsze gadają przez telefon. Nie przyszli do lasu po to, żeby pobyć w lesie, tylko sobie rozmawiają przez telefon. Nieraz mijają mnie rowerzyści, a nawet osoby na koniach. Za to nad wodą to regularnie widzę ludzi, którzy przyszli „na łono natury”, tyle że poimprezować, stąd w piątkowe i sobotnie popołudnia i wieczory nieraz już z daleka czuć zapach grillowania, a nad samą wodą spotykam niezbyt trzeźwe towarzystwo. I przy okazji masę śmieci.

Tymczasem przyroda, to co nas otacza NIE stanowią obiektu zainteresowań typowego Kowalskiego. A skoro to nie stanowi obiektu zainteresowań, to nie dokumentują tego, a co za tym idzie – nie dostrzegają zmian. Ci ludzie nie przychodzą do lasu popatrzeć na las. Popatrzyć jakie ptaki w nim żyją. To są rzeczy, które stanowią obiekt zainteresowań osób zainteresowanych. Czyli naukowców, przyrodników. Czyli nielicznych osób w gruncie rzeczy. Ale także wśród naukowców – większość z nich ogranicza się do jednej dziedziny. Gdybym sam był ograniczony tylko do chemii, to sam bym dziś plótł wiele bzdur, bo o wielu rzeczach bym nie miał pojęcia jeśli o otaczający świat chodzi. Dlatego o pewnych rzeczach alarmują właściwie tylko naukowcy związani z tematem i różni amatorzy. To oni dostrzegają zmiany. BO ŻEBY DOSTRZEC, TO TRZEBA PATRZEĆ, A PATRZY TYLKO TEN, KTO CHCE ZOBACZYĆ. Tymczasem dla wielu ważniejsza jest transmisja meczu w środę, niż to, że za chwilę wskutek błędnej gospodarki może nie być wody w kranie. Typowy Kowalski i Kowalska nie widzi zmian np. w lasach, bo nie patrzy na nie. To nie jest przedmiot ich zainteresowań.

Mamy więc dwa czynniki, które sprawiają, że ludzie lekceważą sprawy, od których lada moment może zależeć ich byt:

  1. nie stanowi to przedmiotu ich zainteresowań, więc nie dostrzegają zmian wokół,
  2. widzą pewne rzeczy, przywykają do nich i nabywają przekonań, że tak jest normalnie, że tak jest zawsze, to jest normalne, a ktoś próbuje robić wielkie halo.

Ale ja się tym interesuję. Nie powiem kto i w której minucie i w którym roku strzelił. Nie powiem w której drużynie gra. Nie powiem jaka jest moc silnika w najnowszym Audi. Ale powiem za to o rzeczach, o których Ty nie wiesz, więc Ty mi o nich nie powiesz. Ale ja Ci powiem. Powiem o tym, czym ja się interesuję i o tym, co dostrzegłem. I niezbyt optymistycznie patrzę w przyszłość, bo są ku temu jakby powody. I nie jestem sam. Ciekaw jestem, ile osób odwiedzających moją rodzinną miejscowość widzi, ile świerków znowu uschło w ostatnim czasie. Tak, po prostu uschło, bo świerk jest bardzo wrażliwy na suszę. Ja to widzę i boję się co będzie za kilka lat, bo zjawisko zamierania górskich lasów znowu się nasiliło. Ponadto jeszcze kilka lat temu nie wyobrażałem sobie, żeby przed przyjazdem do rodzinnego domu latem najpierw zadzwonić do wujka z pytaniem, czy nie ma problemu z wodą…

Tzw. walka z ociepleniem klimatu ogranicza się polityki. Ale tam, gdzie kończy się logika, tam zaczyna się polityka. I załatwianie wielkich interesów. Za dużo mówi się o ograniczaniu emisji CO2, a za mało o tym co się dzieje na gruncie. Nieliczne grono naukowców, przyrodników alarmuje – dzieje się źle. Kto ma świadomość tego, że świat w wielu miejscach zaczyna pustynnieć? Nawet nam to obecnie grozi, bo już od lat ponad 20 lat obserwuje się stepowienie niektórych obszarów. W związku z suszą właśnie. A następnym etapem jest półpustynia. Nic nam nie ma przesiadka z samochodów spalinowych na elektryki, bo nie spowoduje to, że wadliwa sieć rowów odwadniających nagle zacznie przestanie osuszać i gleba będzie nawodniona. Tutaj są potrzebne działania na gruncie. I TO DOSŁOWNIE: NA GRUNCIE. Nie uratują nas dotacje do przydomowych zbiorników na deszczówkę, ani same zbiorniki, bo to nie spowoduje, że lasy i łąki nagle zostaną nawodnione. A nie będziemy chyba nosić tej zebranej przy domu deszczówki wiadrami do lasów… To na gruncie trzeba dostosować infrastrukturę do nowych warunków. Tymczasem co słyszymy w praktyce? Zalało komuś garaż? To trzeba udrożnić rowy melioracyjne, żeby ta woda spłynęła, a nie zalewała garaży itd. Działania nie polegają na tym, żeby tę wodę, która nie miała szans zasilić gleby i wód gruntowych (a także zasobów wody pitnej) odpowiednio przekierować i zatrzymać, tylko na wylaniu, żeby komuś piwnicy lub garażu nie zalało następnym razem. A udrożnienie rowów spowoduje, że woda szybciej będzie spływać nimi – czyli nagle podniesie się rzeka i zaleje kogo innego po prostu.

Świadomość społeczna jest bardzo niska. Bo wszystko się kręci wokół polityki, zamiast wokół niezbędnych rozwiązań i informowania. I tak jak napisałem – sam bym miał niską świadomość, gdybym był tylko chemikiem. Bo bym nie obserwował świata wokół, tylko widział co się dzieje w probówce. W Afryce powszechne było kiedyś stwierdzenie, że prezerwatywy są źródłem wirusa HIV. Nie używaj prezerwatyw, jak nie chcesz złapać wirusa. Skąd takie absurdalne twierdzenie? HIV zaczął się rozprzestrzeniać w Afryce na krótko przed tym jak zaczęto prowadzić kampanię informacyjną w sprawie antykoncepcji i zapobiegania chorobom wenerycznym i zachęcać do stosowania prezerwatyw. Stąd niektórzy dostrzegli powiązanie: nie było prezerwatyw – nie było HIV. To prezerwatywy powodują HIV! Jest absurdalne? Jest. A skąd wynika błędność wniosku? Z nieświadomości. Ale tak samo błędne wnioski wyciąga Kowalski, gdy nie ma odpowiedniej świadomości. Gdy brakuje świadomości i wiedzy, to bardzo łatwo o błędne wnioski. Bo co rusz można spotkać potem takie stwierdzenia:

A to jest podobnie racjonalny wniosek jak ten o prezerwatywach i HIV. Wynika z nieodpowiedniej świadomości jak to działa. To, że popadało, nie oznacza, że nie ma już suszy. To jest odklejka charakterystyczna dla mieszkańców miasta. Nie mam o to pretensji do autora komentarza. Pretensje mam do tego, że niewiele się robi, by ludzie byli bardziej świadomi jak to wszystko działa.

Z naukowego punktu widzenia nie jest do końca pewne, jaka jest przyczyna dużych zmian klimatu. Może to być skutek działalność człowieka, bo mamy liczne korelacje na to wskazujące, ale z drugiej strony mogą mieć one charakter naturalny. Bardziej prawdopodobna jest pierwsza opcja. Pewne jest to, że zmiany są i nie działają one na naszą korzyść jako cywilizacji, a przyczyna nie jest jednoznacznie określona przez naukowców – bardziej prawdopodobna wersja na podstawie zebranych obserwacji i korelacji wydaje się ta związana z działalnością człowieka. Tego do końca nie wiadomo. Zmiany są i temu się zaprzeczyć nie da. Ale to, że nie wiemy jaka jest przyczyna szybkich zmian klimatu – nie oznacza, że mamy siedzieć przy meczach i ploteczkach i nic nie robić. Bo chodzi o sprawy ważne. O sprawy bytowe! Zrobić trzeba dużo, a może nawet nie tak dużo, tylko trzeba to zrobić z głową. A żeby robić coś z głową trzeba mieć odpowiednią świadomość. Bo teraz ta tzw. walka o klimat służy głównie interesom, zamiast prawdziwym potrzebom.

Jak wspomniałem – niektórzy negują fakt zmiany klimatu, a nawet sam fakt istnienia suszy. Wpis pewnego archeologa na Twitterze nakłonił mnie do napisania tego artykułu. Jeśli ktoś się zgadza z panem archeologiem piszącym swoje śmieszne wywody na podstawie danych, które błędnie interpretuje (bo żeby interpretować dane naukowe trzeba mieć też pewną podstawę naukową – inaczej wyciągane są wnioski o tym, że prezerwatywy roznoszą HIV), to albo nie ma w domu okien, albo od dawna z tego domu nie wyszedł, ani nawet nie wyjrzał przez okno. Bo przyjrzyjmy się. Centralna Polska to w dużej mierze zarośnięta pustynia. Tak, piszę to z pełną świadomością swoich słów, pomimo oskarżenia o manipulację dwa dni wcześniej. Po zejściu lodowca ta nieprzyjazna piaszczysta kraina została porośnięta bujną roślinnością ze względu na sprzyjający klimat. Na piaskach najlepiej radzi sobie sosna – dlatego to sosny dominują w polskim drzewostanie na niżu. Ale pod warstwą trawy i ubogiej gleby nadal jest piasek. Korzenie drzew osadzone są w piasku. Poniższe fotografie wykonałem 04.07 (pierwsza) i 09.07.23 (następne) na potrzeby tego artykułu.

1
Część Polski to w gruncie rzeczy zarośnięta pustynia. Takie widoki przypominają nam o tym.

W odpowiednich okolicznościach te tereny łatwo mogą spustynnieć. I jeśli ktoś nie widzi suszy, to proszę bardzo:

4
Tragiczna sytuacja w podłódzkich lasach
6
Stary dowcip mówił, że „powódź nie powódź – zaorać trzeba” – a może trzeba zaktualizować: susza, nie susza – wykosić trzeba.

Nadmierne koszenie nie pomaga w walce z suszą. Powoduje bezpośrednie padanie promieni słonecznych na powierzchnie gleby, przegrzewanie tej gleby, a wiec szybsze jej osuszanie i śmierć korzeni. Niezwiązana korzeniami gleba podatna jest na wymywanie. Drzewa widoczne na drugim planie, choć posadzone jesienią – raczej uschną. I tak zresztą nie wyglądają, jakby tętniły życiem. Patrzmy dalej:

8
Jaki jest ekonomiczne i racjonalne uzasadnienie koszenia nasypów dróg szybkiego ruchu, oprócz tego, że ktoś na tym zarabia?

Na potrzeby tego artykułu odwiedziłem jeszcze podłódzkie stawy. Pierwsza wizyta miała miejsce 04.07, a druga 11.07, czyli po tygodniu. Możemy porównać stan poziomu wody w ciągu tygodnia:

stawy

Przez tydzień poziom wody obniżył się o kilka cm. Nie chodzi tylko o to, że poziom wody obniżył się o kilka cm przez tydzień. Ale wszystkim o to, że to co widzimy na tych dwóch zdjęciach to dno stawu! Ten piasek widoczny na środku to garb na dnie stawu! A przecież w środę 05.07 przeszły dwie burze… A teraz porównajmy to z najnowszym widokiem satelitarnym na ten staw (z zeszłego roku). Strzałką zaznaczyłem miejsce, w którym stałem. A betonowe słupy zaznaczone okręgiem stały jeszcze w wodzie.

Na tym zeszłorocznym zdjęciu nie ma jeszcze widocznego wystającego ponad wodę dna stawu pomiędzy cyklem a wysepką. Na dzień dzisiejszy da się przejść prawie suchą stopą z cypla na wyspę. A teraz widok na ten sam staw na zdjęciu z maja 2013 roku. Betonowych słupów, jak i cypla, praktycznie jeszcze nie widać:

Staw 052013 1

Staw ten zdecydowanie się skurczył. W pozostałych poziom wody też pozostawia wiele do życzenia – odsłonięte są korzenie i gałęzie przy brzegu. Przestała też płynąć woda w rowie zasilającym te stawy. Obecnie jest to rów z błotem na dnie. To chyba mówi samo za siebie w którym kierunku zmienia się sytuacja hydrologiczna kraju. Wiele zbiorników wodnych po prostu zanika.

Niestety, nie mam dobrych widoków na przyszłość. Zwykle nie oglądam TV, ale robię to czasem w rodzinnych stronach siłą rzeczy, bo tam zwykle telewizor jest włączony przy posiłkach. Zwróciłem uwagę na programy ogrodnicze ostatnio. Zero rozsądku – zamiast tego jest zwykła kryptoreklama betonowej kostki i grilli gazowych. Niestety, Polacy to naród co kocha beton. Kocha go tak bardzo, że chce go mieć jak najwięcej koło siebie. Ot, zerknijmy na podmiejskie osiedle domów jednorodzinnych:

Obraz11
Zwróć uwagę na samochód

Ponieważ takie osiedla zamieszkiwane są w większości przez osoby, które się dorobiły i wyprowadziły z wielkiej płyty, to może takie praktyki wynikają z tęsknoty za tym betonem? Człowiek z betonu wyjdzie, ale beton w człowieku zostaje? Zwłaszcza na środkowej fotografii widać, że ktoś tęskni za betonem. Jak się nazywają choroby toczące nowobogackich? Betonoza i basenoza. A przydomowe baseny czymś trzeba napełnić, co w dobie suszy nie odbije się dobrze. A beton? Nasłoneczniony podnosi temperaturę, co w upalne dni zbyt dobre dla komfortu nie jest… No i zwykłe otwarcie okna od strony wybetonowanego placu to w słoneczne dni niezbyt dobry pomysł. Czasem jak mijam jakieś domki i widzę dzieci biegające po zabetonowanych podwórkach – to jakoś mi ich żal. Mnie w życiu by nie przyszło na myśl bawić się na betonie. Powiem więcej, w szkole uświadamiano nam kiedyś, że szkolne boisko, na którym mieliśmy WF celowo nie jest wybetonowane ani wyasfaltowane, by upadki nie były zbyt bolesne i nie wiązały się z urazami. Teraz to mam wrażenie, że część rodziców się tym nie przejmuje, że dzieci biegają po wybetonowanym podwórku.

A betonowa kostka, nawet jak ją poukładać w jakieś kiczowate wzorki, jak widać powyżej – nadal jest zwykłym betonem. No i w czasach gdy każda kropla deszczu jest na wagę złota – należy nie dopuszczać do tego, by woda po prostu spłynęła. Dlatego ważne jest, by podłoże było przepuszczalne. Na tym zdjęciu widzimy, dlaczego podczas ulewy ma to takie znaczenie:

Obraz13

Woda spływa z wybetonowanej części placu, ale wsiąka w ziemię w części placu wysypanej klińcem. Gdyby wybetonować cały podjazd to ta deszczówka spłynęłaby na asfaltową ulicę, a jakiś kilometr dalej – prosto do rzeki. Czyli nie miałaby szans nawodnić. Ten deszcz byłby stracony, bo rzeki i potoki to naturalne kanały odwadniające. Tu gdzie kończy beton jeszcze we wrześniu zeszłego roku był asfalt. Nie było dużo – był to pas o szerokości 3,5 m i długości 17 m, a dalej jakieś 55 m do ulicy jest kliniec. Ponieważ musieliśmy przeorganizować trochę przebieg podjazdu, to przy tej okazji nakazałem usunięcie asfaltu z niego i został zastąpiony właśnie widocznym klińcem. I widać, że poprawia to bilans wodny, bo mniej deszczówki spływa na ulicę, bo jednak ileś przy intensywniejszych opadach spływa na ulicę – dawniej wysypany kliniec na tych 55 m nie przepuszcza już tak dobrze, bo jest ubity i już zanieczyszczony. Ale to i tak dużo lepiej niż asfalt lub beton.

Miałem w sumie tego nie pisać, bo spraw prywatnych nie poruszam zwykle w artykułach, ale jeszcze na koniec napiszę. Wszelakie remonty i przebudowy chyba zawsze wiążą się z tym, że zaraz znajdą się jakaś ciotka i jakiś wujek „dobra rada”. I tak przy okazji tej reorganizacji podjazdu „doradzono” mi, żebym zlikwidował trawę przed domem i wyłożył sobie kostką – żeby było gdzie wygodnie autem zjechać na bok i postawić stół ogrodowy. „Bo grządki przecież teraz nie są potrzebne, to po co Ci tyle trawy koło domu?”. No właśnie, stół OGRODOWY. Ale powiedzcie mi: czy ja mam dom jednorodzinny na własnej działce po to, żeby sobie beton z okna oglądać? Żeby oglądać beton, to nie muszę nic inwestować w tym celu – wystarczy że popatrzę obok, bo od strony widocznego na zdjęciu płotu moja działka graniczy z dwoma innymi. Na drugiej z nich, niezabudowanej do niedawna, sąsiad postawił 3 lata temu pensjonat. I zamienił prawie całą na parking, bo został tylko pas trawy o szerokości ze 2,5 m. Parking wyłożony betonową kostką oczywiście – bo inaczej w tym kraju się nie da, jeśli gdzieś ma stać samochód. Pod tym pasem zieleni biegnie gazociąg, więc trochę się śmieję z niego, że ten pas zostawił niezabetonowany, bo biegnie tamtędy gazociąg… Na betonie ustawił stół OGRODOWY i huśtawkę. I jakoś tak patrząc na to zastanawiam się, jak to jest, że ludzie uciekają na chwilę z miasta, z betonu i jadą w takie miejsca po to, żeby sobie posiedzieć na betonie. W „ogrodzie”. Moi dziadkowie wybudowali ten dom. I jakoś nikt przez kilkadziesiąt lat nie mówił, że nie ma gdzie postawić stołu ogrodowego, bo nie wybetonowali w ogrodzie. Więc przez te długie lata od wiosny do jesieni tam, gdzie miałbym sobie wyłożyć kostką, żeby było gdzie stół ustawić – był stół ogrodowy i nawet pawilon (taki pod którymi nieraz arbuzy przy drogach sprzedają). Stał na trawie, bo stał w OGRODZIE, a nie na parkingu. Codziennie przy ładniej pogodzie spotykali się przy nim wszyscy domownicy na kawę popołudniu, często przychodzili też sąsiedzi. I odbywały się przy nim rodzinne imprezy, w których brała udział również ta osoba, która mi doradziła wyłożenie sobie kostką, żeby było gdzie stół ogrodowy postawić… A stół, zrobiony przez dziadka stolarza – nadal jest, tylko go wyciągamy wtedy, gdy jest potrzebny i stawiamy w tym samym miejscu, pomimo, że „nie ma go gdzie postawić”. Jeśli chodzi o pewne praktyki budowlane pod turystów, to ludzie tak robią, bo tłumaczą to tym, że takie oczekiwania mają wczasowicze: żeby było wygodnie gdzie auto postawić, żeby sobie butów nie pobrudzić przy wysiadaniu z auta, gdy pada, żeby się dało przejść w szpilkach itd. No i oczywiście musi być Wi-Fi w pokojach. Czyli tak właściwie to nie przyjeżdżają po to by odetchnąć od miasta. Czasem zresztą słyszę narzekania „turystów”: „No i co w tej Wiśle chcesz robić? Tu się raz po deptaku przejdziesz, tu zjesz coś, tu skocznię zobaczysz, wjedziesz na Skolnity, a potem co? Nie ma co robić. To po co tu na długo chcesz jechać? Musiałbyś chyba tylko po górach chodzić, żeby mieć co robić”. Kiedyś też usłyszałem obok siebie jak pewien pan podsumował to: „Wisła to jest tragedia!”. No właśnie – część tzw. gości wcale nie przyjechała tu dla natury, dla jakiegoś odpoczynku, DLA WIDOKÓW, dla turystyki. NIE PRZYJECHALI W GÓRY! I szkoda, że miasto się rozwija, ale w takim kierunku, żeby tych, którzy nie przyjechali z miasta w góry, tylko przyjechali z miasta do miasta – sprowadzać tu jak najwięcej.

A tutaj:

To serio komuś współczuję. Powiedzcie mi, jak to jest, że ludzie kupują działki pod miastem, żeby wybudować dom z ogrodem i wyprowadzić się z miasta (zwykle z wielkiej płyty), a potem zabetonowują działkę… I siedzą sobie przy stole w „ogrodzie”. Oczywiście do czasu, aż słońce, a raczej nagrzany beton ich z tego „ogrodu” przegoni.

Żeby nie być niesprawiedliwym, to betonoza nie jest tylko w głowach Polaków. Ot, pewna firma z Wielkiej Brytanii oferuje np. takie modernizacje ogrodów.

316112227 2484009851756098 747941079316546210 n

Niech kto myśli co chce, ale mnie takie modernizacje nie przekonują. To jest dla mnie zwykła profanacja. Szkoda, że tyle ludzi przy podejmowaniu decyzji kieruje się modą, a nie rozsądkiem.

********************************

To co nas otacza od zawsze stanowiło obiekt moich zainteresowań. Od zawsze podglądałem przyrodę i spędzałem wiele czasu nieco inaczej niż moi rówieśnicy, choć oczywiście sporo czasu na wspólnych zabawach nam schodziło, o czym już pisałem rok temu (polecam przeczytać). Ale tak czy siak, sporo czasu spędzaliśmy na szeroko pojętym łonie przyrody, bo w takiej okolicy żyłem. Sporo czasu spędzaliśmy w lesie i na łące, ale czasem byłem trochę na uboczu, bo trochę co innego absorbowało moją uwagę. Potem, gdy byłem już nastolatkiem, chodziłem do lasu sam. Bo chodziłem w konkretnym celu: dowiedzenia się i udokumentowania co jest w tych lasach. No i nie tylko w lasach. Dlatego widzę, jak się zmieniło przez tych 30 lat, ale nie tylko pod kątem telefonów komórkowych, telewizorów czy samochodów. Chodzi o nasze otoczenie i o sprawy egzystencjalne i o znaczeniu cywilizacyjnym.

Nie każdemu spodoba się to, co teraz napiszę. Wychowano mnie na górskiej wsi: przez część dzieciństwa w gospodarstwie na odludziu, w otoczeniu lasów, w skromnych warunkach, bo w tym czasie mieszkaliśmy w starej góralskiej chałupie, a z pieniędzmi się nie przelewało. Powiem więcej – właśnie minęło 30 lat, jak ze wsi w górach przeprowadziliśmy się do miasta. Małego, ale miasta. Do cywilizacji. Nie miałem przez pierwszych 10 lat życia tak łatwo i wygodnie jak nowi koledzy z miasta. Minęło 30 lat, a ja nadal nie czuję się mieszkańcem miasta. Nie czuję się mieszczuchem, bo w ogóle nie myślę w sposób typowy dla mieszkańców miast. I jestem z tego powodu dumny. Tak, jestem dumny z tego powodu, że wychowałem się z dala od cywilizacji. Tak, czuję góralską dumę. Czuję dumę, bo miałem szczęście urodzić się w okolicy, dzięki której zobaczyłem prawdziwy świat. Jestem dumny, że miałem tak żyjącą rodzinę. Jestem dumny, że miałem takiego dziadka, który mi ten świat pomógł odkryć. I jestem dumny z tego, że nie jestem mieszczuchem. Bo tylko dzięki temu mogłem być bardziej świadomy i mogę nie tylko  patrzyć, ale też zobaczyć. A co ważniejsze – widzieć zmiany i ocenić, czy idą one w lepszym, czy gorszym kierunku. Widziałem zamieranie lasów całymi połaciami. Widziałem, jak wysychały mokradła. Widziałem, jak skurczyły się rzeki w tym czasie. Widziałem jak w studniach zaczęło brakować wody. Widziałem usychające brzozy na nizinach. A dzięki temu mogę o tym dziś napisać – bo milczeć w tej sprawie nie można. To zaszczyt, że miałem takie dzieciństwo, bo dopiero po latach poczułem, jak to zaowocowało.

PS Kiedyś kolega ze Szczyrku mi się skarżył. Jego rodzice mieli wtedy sklep spożywczy w Szczyrku, nie w centrum, tylko na obrzeżach. Pewnego dnia przyszła pani w średnim wieku i chciała kupić krewetki, których w sklepie w ogóle nie było – z wiadomych względów. Na co pani zaczęła głośno narzekać: „W Warszawie to w każdym sklepie można kupić, a w tym Szczyrku to taka wieś!”. No i z Wisły znam podobną historię, jak przyjechały dwie emerytki na agroturystykę, a po 2 nocach przeniosły się do hotelu, bo za daleko od sklepów i „świnkami pachnie”. Gdy byłem w 2013 roku w Bieszczadach i przy okazji podróżowałem na stopa, to ok. 60-letnie małżeństwo podwożące naszą ówczesna paczkę mówiło o kobiecie, która przyjechała w tej samej chwili co oni do hotelu. Po jakiejś chwili wsiadła w samochód i pojechała zwiedzać okolicę. Następnego dnia zapytała ich co tu można zobaczyć. Polecili jej kilka atrakcji, okazało się, że większość z nich już zobaczyła wczoraj. To zadała inne pytanie: „A na którą górę wjadę samochodem?” Powiedzieli, że na żadną. Kobieta ta wymeldowała się z hotelu i wyjechała… Cóż, tam gdzie mieszkaliśmy u babci to ludzie przechodzili tamtędy (przez żłabinę) rzadko, bo tamtędy to chodzili tylko turyści. I tak samo obok istniejącego do dziś domu, w którym urodził się mój dziadek – ze względu na położenie, mijają go tylko turyści.

Artykuł ukończony 12.07.23

Drobne poprawki i kilka uwag dodanych jeszcze 13.07.23

Kilka fotografii, które „odgrzebałem” i Post Scriptum dodałem 17.07.2023.

5/5 - (20 votes)
Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Paweł

szok… tak to jest 🙁

1
0
Masz przemyślenia? Napisz komentarz!x